poniedziałek, 31 października 2011

BABSKIE BELCANTO


Piątek, 28 października 2011 roku

Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz

Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz

    Belcanto w tłumaczeniu z języka włoskiego znaczy tyle, co piękny śpiew, a babskiego belcanta użyłam w tytule, i w przenośni, i w dosłownym znaczeniu. Nie skupię się jednak na objaśnianiu terminu muzycznego, bo samo słowo mówi samo za siebie.
Zastanawiam się jak ująć te dwa znaczenia, dwie różne sprawy, o których chciałam opowiedzieć pod wspólnym tytułem.
Zacznę od tego, co sprowokowało mnie do napisania babskiego belcanta.

Urszula Trawińska - Moroz - Pieśń o Wiedniu R. Stolza
  
Maestra Belcanta w domowym teatrze Pałacu Buchholtza

   Maestra Belcanta, czyli znana nam wszystkim słynna polska sopranistka Urszula Trawińska – Moroz gościła w Supraślu w piątkowe popołudnie.
Przyjechała tu ze swoimi uczniami Hanną Zajączkiewicz (sopran), Urszulą Kropiewnicką (sopran) i Pawłem Pecuszokiem (tenor). Tej czwórce śpiewaków towarzyszył pianista Krzysztof Kiercul.
Lubię operę i operetkę i z wielką przyjemnością wybrałam się na koncert kameralny, który miał miejsce w Pałacu Buchholtzów.
  
Pałac Buchholtza - od 1959 Liceum Plastyczne

    Tak przy okazji przypomnę krótko burzliwą historię pałacu. Cofnijmy się, zatem do schyłku dziewiętnastego wieku, kiedy to, Supraśl jest znakomitym miejscem do inwestowania kapitału w fabryki włókiennicze ze względu na bliskość rosyjskich rynków zbytu. Adolf Buchholtz, łódzki potentat przemysłowy przenosi swój interes właśnie tutaj. Jego syn również Adolf kupuje od Wilhelma Zacherta dworek w południowym zakątku klasztornego parku i rozpoczyna jego przebudowę, ażeby zapewnić przyszłej żonie, urodziwej pannie Adeli Scheibler, jak najlepsze warunki do zamieszkania i założenia rodziny. Zmienia poddasze, dobudowuje oficynę, wieżę z windą, stróżówkę, koniusznię, oranżerię…
    Ponagla majstrów, a ślamazarnych robotników zwalnia. Jeden z nich rzuca klątwę na Adolfa. Przerąbuje na belce kawałek drewna z przyklejonym do niego włosem właściciela i zacinając toporkiem mówi: - Hak! Za rok będzie tobie tak!
Szczęśliwe życie małżonków, których Bóg obdarza córeczką „Maniulką” nie trwa długo. Spłoszone konie ponoszą pojazd, który na zakręcie, koło klasztoru wywraca się, Adolf doznaje poważnego urazu w wyniku, którego umiera… Maria, jedyna córka Buchholtzów wychodzi za mąż i na stałe opuszcza Supraśl, przeprowadzając się do swojego męża, fabrykanta.
    Do czasów drugiej wojny światowej pałac pozostaje niezamieszkały. W 1939 roku kwaterują w nim sowieci. To oni wywożą stąd do Mińska meble, obrazy, dywany. Rabują także Pałac Opatów. Znikają cenne zbiory grafik i kolekcje starodruków. W rezydencji Buchholtzów zakładają Dietskij Dom.
    Po 1944 roku rezydują tutaj ponownie i dewastują wnętrza budynku. Wyrywają kaloryfery centralnego ogrzewania, jak na tamte czasy nowoczesne rozwiązanie techniczne i zatapiają kolejne jego elementy w nieopodal przepływającej rzece Supraśl. W piwnicy, której ściany wyłożone są białą glazurą, zamurowują do połowy drzwi i robią sobie basen…
    Kolejnej dewastacji dokonują umieszczane tu za czasów Polski Ludowej szkoły, na przykład Mechanizacja Rolnictwa, która secesyjną oranżerię przeznacza na skład różnego rodzaju żelastwa.
    Przed ostateczną ruiną pałac ratuje decyzja z 1959 roku o umieszczeniu w nim Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych.
    Remontowany latami budynek, wciąż utrzymywany w doskonałym stanie jest dzisiaj najatrakcyjniejszym punktem miasta. Na uwagę zasługują secesyjne sztukaterie w gabinecie Adolfa Buchholtza, sala bankietowa z dębowym stropem, domowy teatr i klatka schodowa. W części zachodniej kompleksu pałacowego, niegdyś stajniach i wozowni mieszczą się warsztaty tkackie, farbiarnia, aula szkolna, pracownia komputerowa i pracownia filmu.
   
Dom Jansena - obecnie internat Liceum Plastycznego

   Jest jeszcze „Dom Jansena” po drugiej stronie ulicy, do którego w 1866 roku wprowadza się poddany pruski Johann Jansen z żoną Emilią, założyciel farbiarni sukna. W domu w kształcie litery „L” odkupionym od Wilhelma Zacherta, odremontowanym w latach 80 ubiegłego stulecia, mieści się internat Liceum Plastycznego. W jednej z sal tego budynku, nazywanej „Pod plafonem” warto obejrzeć oryginalną polichromię „z epoki”.

Z uczniami w klubie "DNO"

    Na uwagę zasługuje także dobrze utrzymany park przypałacowy. Młodzież ma tutaj iście królewskie warunki do nauki. W samym pałacu odbywają się zajęcia z przedmiotów ogólnokształcących. W piwnicy uczniowie mają swój klub „Dno”, a wkrótce powstanie tam także pracownia audio. W pomieszczeniu domowego teatru jeszcze do nie dawna był pokój nauczycielski.

Klatka schodowa w Pałacu Buchholtza

   I tak oto wróciłam do sali, w której koncert kameralny miał miejsce, a rozpoczął się kilka minut po siedemnastej, a to z powodu opóźnienia moich białostockich przyjaciółek, które zaprosiłam na ten wyjątkowy wieczór. Korki w piątkowe popołudnie uniemożliwiły im dotarcie na czas. Artyści nie byli tym faktem oburzeni, wręcz przeciwnie, powiedzieli, że zaczekają kilka minut…

Paweł Pecuszok - Ganymed F. Schuberta

   Paweł Pecuszok, lekarz pierwszego kontaktu - absolwent Akademii Medycznej w Białymstoku i śpiewak operowy - uczeń pani profesor Trawińskiej - Moroz rozpoczął wieczór krótkim przybliżeniem sylwetki Maestry Belcanta, która w swoim dorobku artystycznym posiada 40 partii operowych i operetkowych, 15, oratoriów i kantat, 200 pieśni różnych kompozytorów, 10 przedstawień operowych i operetkowych samodzielnie wyreżyserowanych, a także 3 programy muzyczne dla potrzeb TV według własnego scenariusza i reżyserii.

Hanna Zajączkiewicz - Senne Róże

Urszula Kropiewnicka

   Pani profesor rozpoczęła koncert pieśnią Ludomira Różyckiego „Rajski Ptak”.
Patrzyłam z wielkim podziwem na tę siedemdziesięcioczteroletnią artystkę, ciągle pełną wdzięku, o nienagannej sylwetce, z młodzieńczą iskrą w oku i wciąż pięknym głosem. Utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie, którzy realizują swoje marzenia, żyją swoją pasją i robią to, co kochają najbardziej, starzeją się inaczej, jakoś wolniej, radośniej, a na ich twarzach nie widać śladów zmęczenia, czy też niezadowolenia i mimo nimbu sławy, są tacy zwykli.
   A pani Urszula ma powody do dumy, bo występowała w licznych krajach Europy i Azji. Swoje największe sukcesy odnosiła śpiewając partie operowe: Mimi i Musetta w „Cyganerii” Giacomo Pucciniego, Violetty w „Traviacie” Giuseppe Verdiego, Łucji w „Łucji z Lammermooru” Gaetano Donizettiego i Rozyny w ‘Cyruliku Sewilskim” Gioacchino Rossiniego.

Maestra i jej uczniowie

Ukłony i podziękowania dla publiczności

   Zapytana, jaką partię lubi najbardziej, odpowiada: Violetty w „Traviacie”. Przywiozła nawet ze sobą suknię, w której śpiewała jako tytułowa bohaterka. Siedząc w wielkim fotelu, pracy dyplomowej jednego z absolwentów liceum, opowiada o ciekawych wydarzeniach z występów scenicznych, o swojej grze aktorskiej, nieraz będącej wynikiem zbyt dosłownego rozumienia roli męskiej. Pamięta jak kiedyś energicznie pchnięta pada na kolana nie siłą własnej woli tylko partnera i w takiej pozycji sunie kilka metrów. Autentyczność wydarzenia przynosi aplauz widowni… Pani profesor wspomina także najtrudniejsze momenty w artystycznej karierze, a mianowicie występy z dnia na dzień na różnych scenach europejskich i śpiewanie w innych językach, które wymaga stosowania odmiennych technik wydobywania głosu, bez możliwości wcześniejszych prób…

Moje przyjaciółki - a jakże w pierwszym rzędzie

Widownia domowego teatru

Moje przyjaciółki i przyjaciele Pani Profesor

Ania z córeczką - przyszłą śpiewaczką

   Czy wiecie, że od najmłodszych lat uczyła się gry na fortepianie, a w wieku czternastu lat śpiewu solowego najpierw w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, a cztery lata później w Warszawie w klasie profesor Ady Sari?
   Swoje wspomnienia zapisała w książce „Dobre duchy z Zamku Ravenswood”.
   Niezwykła kobieta!


Kwiaty, podziękowania, zdjęcia...

Przyjaciółka pani Urszuli Trawińskiej - Moroz

W domowym teatrze w Pałacu Buchholtzów

Szkoda, że jestem za okiem obiektywu mojego aparatu

Wiesia i Halinka

Afisz piątkowego koncertu kameralnego

    Tego wieczoru wykonała jeszcze „Pieśń o Wiedniu” – Roberta Stolca i pieśń Willi z operetki „Wesoła Wdówka” – Franza Lehara.
   W koncercie po trzy utwory zaśpiewali uczniowie pani profesor Trawińskiej – Moroz, a po krótkiej przerwie usłyszeliśmy jeszcze jedną piękną pieśń zaśpiewaną wspólnie, a potem były już tylko owacje, kwiaty i podziękowania od przyjaciół Maestry Belcanta i Towarzystwa Chopinowskiego w Supraślu...


Po koncercie dzielimy się wrażeniami przy stole

   Śpiewny wieczór przeniósł się do mojego salonu i to było nasze drugie babskie belcanto. Tym określeniem nazwałabym wszystkie spotkania w gronie samych tylko pań, organizowane dość często przez wiele lat, a ostatnimi czasy nieco zaniechane.
   Spotykałyśmy się w różnym składzie i w różnych miejscach: w kinie, w teatrze, na koncertach, w pubach, restauracjach, kawiarniach, w domku nad jeziorem na „Gołej Zośce”, na rynkach staroci…, a także na naszych prywatnych salonach.
Spotkaniom tym zawsze towarzyszyła dobra muzyka. Wymieniałyśmy się nowymi nagraniami przywiezionymi z bliższych lub dalszych podróży, muzyką filmową, a także czasami tą zdobytą u niezwykle miłej pani w nastrojowej klubokawiarni…

   Tym razem spotkałyśmy się na koncercie kameralnym w Pałacu Buchholza, a później na szybko przyrządzonej kolacji u mnie. A jako, że był to dzień pracy i początek weekendu żadna z nas nie miała czasu na przygotowanie wykwintnych potraw, które nie rzadko pojawiały się na stołach podczas babskiego belcanta.
Zdążyłam jeszcze wstawić szarlotkę do piekarnika i zrobić sałatkę śledziową z ziołami. Koleżanki przywiozły sałatkę z łososia, koreczki śledziowe, a także paszteciki z postnym nadzieniem, dwa gatunki ciast i dobre białe wino. Na stole nie zabrakło wspomnienia gorącego lata - pachnących pomidorów i pochodzących z rejonu Morza Śródziemnego oliwek.
   Czas upływał miło, tym razem jednak bez tworzących nastrój świec, na które od jakiegoś czasu mam alergię. A szkoda! Wspominałyśmy stare dobre czasy i nasze szalone nie raz pomysły, które doprowadzały nas do dzikich napadów śmiechu w następstwie, których poprawiałyśmy makijaż.

   Wspominałyśmy spotkania u Ewy „Paryżanki” w jej białostockim mieszkaniu, w którym spędza część swoich wakacji. Ponieważ obie nosimy to samo imię i to samo nazwisko, uznałyśmy więc za słuszne, żeby w odróżnieniu nadać jej taki przydomek. Ewa dobrze i nie banalnie gotuje. Na jedną z kolacji zaprosiła swoje przyjaciółki i moje, które znała od dawna. To był wieczór taneczny pełen dobrego humoru i różnych opowieści. Jedna z Ew, a było ich aż pięć opowiadała o swoich szalonych, motocyklowych podróżach po Europie…
    Innym razem po wykwintnej kolacji u „Paryżanki”, nazwanej wieczorem torebkowym, improwizowałyśmy jazdę pociągiem, podskakując na czarnej skórzanej kanapie w rytm stukających o szyny żelaznych kół. Ewa wywiązała nam pod brodami jednakowe chusteczki, zrobione naprędce z kolorowych ściereczek kuchennych i tak oto babkowiny z torebkami na kolanach, z odpowiednim ułożeniem nóg udały się w podróż ściśnięte w jednym przedziale, opowiadając kolejno zabawne historyjki.

   Wspomniałyśmy także wieczór kapeluszowy u Marianny. To nakrycie głowy króluje w jej szafach, a więc do wyboru, do koloru i do woli mogłyśmy dekorować nasze głowy, strojąc miny odpowiednio do kształtu kapelusza…
   To niesamowite, ile wspólnych radosnych chwil zapisałyśmy w pamięci…
Nie powiem, że nie spotykaliśmy się w mieszanym gronie. Mnóstwa wspaniałych przeżyć dostarczały nam wyjazdy z naszymi mężami i dziećmi, ale to już zupełnie inne belcanto, o którym być może opowiem kiedyś…

wtorek, 25 października 2011

Magiczna Barcelona




...cd
Piątek, 8 września 2011 roku

   Słowo Barcelona, przyprawia mnie o zawrót głowy. Moje dotknięcie miasta jest szybkie, jednodniowe. Nie tylko położenie geograficzne, historia i kultura, wywołuje we mnie dreszczyk emocji, ale także wszyscy ci, którzy z tym miastem mi się kojarzą. I tak na pierwszym miejscu wyróżniam Antonio Gaudiego, genialnego architekta, twórcę niepowtarzalnego stylu, którego nie da się jednoznacznie zamknąć w określeniu katalońskiej secesji – modernisme catalán. Nikt tak nie potrafi mieszać stylów, łączyć starego z nowym, inspirując się gotykiem, stylem mudejar i otaczającą przyrodą jak Gaudi. Inspiruje go morze, fale, świat podwodny, skały, kwiaty, liście, pnącza, liany, świat zwierząt…
Obserwując naturę wybiera kształty dla swoich budowli, stosuje spirale, linie krzywe, paraboliczne, wymyśla bajkowe kominy, trójwymiarowe krzyże, rozkołysane fasady domów, wykorzystując mozaiki do ich dekoracji… Samotnik, ale zawsze uprzejmy i wierny przyjaźniom, należy do franciszkańskiego zakonu świeckiego, uwielbia piesze wędrówki ze względu na bezpośredni kontakt z naturą, stosuje dietę wegetariańską, zalecaną przez lekarzy…
   El Temple Expiatori de la Sagrada Familia, bo tak brzmi pełna nazwa tego symbolu Barcelony, pełnego zagadek, metafor i architektonicznych ekstrawagancji jest największym projektem Antonio Gaudiego, który w tym mieście ukończył Wyższą Szkołę Architektury. Podobno dyrektor, wręczając dyplom przyszłemu architektowi powiedział: Daliśmy tytuł głupcowi, albo geniuszowi, czas pokaże…
Ma 31 lat, kiedy podejmuje się ukończenia Sagrady Familii. Całkowicie zmienia pierwotny projekt bazyliki, na perfekcyjne dzieło, biblię z kamienia, opowiadającą historię i zagadki wiary chrześcijańskiej. Poświęca się bezgranicznie nowemu wyzwaniu. Niestety tragiczna śmierć w 1926 roku przerywa jego osobiste zaangażowanie. Wojna domowa w Hiszpanii niszczy świątynię i warsztat Gaudiego, płonie większość planów i projektów, zachowują się jedynie zrobione przez niego modele, co pozwala rozpocząć w 1940 roku rekonstrukcję i dalszą budowę…








   Wreszcie na własne oczy widzę najsłynniejszy symbol Barcelony, jakim jest Sagrada Familia. Żałuję bardzo, że nie mogę wejść do środka. Napięty program zwiedzania miasta nie pozwala na zajęcie miejsca w kolejce po bilet uprawniający do obejrzenia wnętrza. Świątynię otacza wianuszek ludzi nierówno pleciony, miejscami pogrubiony grupkami turystów, miejscami wycieniony, tak jakby zabrakło kwiatków do wplecenia. Ten krąg ciekawskich wolniutko przesuwa się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Czasu wolnego starcza mi tylko na dokładniejsze przyjrzenie się świątyni z zewnątrz. Obszerny plac budowy zakłóca moją wcześniejszą wizję i wyobrażenie o tym miejscu, ale mimo wszystko postanawiam odnaleźć te elementy architektoniczne, o których wcześniej dużo czytałam, a nawet obejrzałam doskonale zrobiony film o tym niezwykłym budynku.
Świątynia o 90 m szerokości i 120 m długości zajmuje powierzchnię 4,5 tys. m2
i może pomieścić 14 tysięcy osób. Ostateczny projekt przewiduje 18 strzelistych wież z wierzchołkami udekorowanymi mozaikami i figurami.

   Obfotografowuję kościół dookoła, począwszy od Fasady Narodzenia - bogatej w dekoracje, nawiązujące do radości przyjścia Jezusa na świat, poprzez Fasadę Męki Pańskiej - której cztery wieże ukończono w 1976 roku, dalej od strony południowej Fasadę Glorii - największą i najbardziej reprezentatywną, wzorowaną na bajkowych kształtach góry Montserrat, symbolizującą tajemnicę zmartwychwstania, w budowie od 2002 roku, aż wreszcie dochodzę do Fasady dedykowanej Matce Bożej - od strony apsydy, po północnej stronie, ozdobioną najróżniejszymi motywami inspirowanymi przyrodą. Tutaj gargulce mają kształty gadów i płazów, zwierząt piekielnych, które nie mogą wejść do świątyni, a szpiczaste zakończenia zdobią rzeźby w kształcie ziół i kłosów pszenicy, detale widoczne z daleka, około 3 m długości każdy…









   Moja grupa zbiera się od strony południowej po drugiej stronie ulicy na wprost Fasady Męki Pańskiej. W oczekiwaniu na autokar, który stoi gdzieś w długiej kolejce do podjazdu w określone miejsce, okiem aparatu fotograficznego zauważam tajemniczy kwadratowy kryptogram na głównych drzwiach fasady, wykonany z brązu w kolorze ciemno-zielonym z 16 liczbami ustawionymi w czterech rzędach tak, aby suma liczb w różnych kombinacjach zawsze dawała liczbę 33-czyli wiek Chrystusa w chwili jego śmierci…

   Dane mi jest jeszcze zobaczyć kilka innych budowli tego katalońskiego architekta, takich jak Casa Mila – La Pedrera w dzielnicy Eixample - ostatni świecki projekt Gaudiego przed jego całkowitym poświęceniem się pracy nad Sagradą Familią. Narożna, pięciopiętrowa budowla ma dwa dziedzińce wewnętrzne. Falująca fasada z wapienia przypomina wzburzone morze, a detale ornamentyki, wykonane z kutego żelaza, jak zawsze inspirowane są przyrodą. Można zwiedzić poddasze i fantastyczny dach z niezwykłymi w kształtach kominami, pokrytymi kawałkami ceramiki.
 

   Innym ciekawym dziełem Katalończyka jest Parc Güell z najbardziej spektakularną częścią parku od strony Carrer Olot. Przy wejściu dwa pawilony z pofałdowanymi dachami pokrytymi mozaiką, na wprost schody i tłum ludzi cierpliwie czekających na ustawienie się do zdjęcia przy słynnej salamandrze – smoku, przyozdobionym także kolorowymi drobniutki płytkami. Schody prowadzą do wspaniałej otwartej Sali Stu Kolumn. Wbrew nazwie 86 filarów podtrzymuje plac zbudowany powyżej, który jest także dachem hali. Plac otoczony jest falistą, ceramiczną ławką, o rekordowej długości 110 metrów, której dominujące kolory niebieski, zielony i żółty są dla Gaudiego symbolem Wiary, Nadziei i Miłości, widoczne zaś różowe odcienie stanowią hołd dla Matki Bożej. Stąd alejką dochodzę do różowego domu Casa-Museu Gaudi, w którym artysta mieszkał w latach 1906-25 razem ze swoim ojcem i siostrzeńcem. Tutaj oglądam pamiątki, meble jego projektu i sypialnię. Spaceruję jeszcze chwilę wokoło domu artysty i podziwiam inne projekty, jak kamienne wiadukty, ukryte zaułki i przejścia o fantazyjnych kształtach…
   Niestety nie mogę przysiąść na dłużej w jednym z tych ciekawych kącików ogrodu i podziwiać jego mieszkańca, który upodobał sobie korony drzew, a mianowicie zieloną papugę, która od czasu do czasu przelatuje nad głowami spacerujących po to tylko, żeby zaraz ukryć się gdzieś w gęstwinie liści…
 

















 
    Przybywam do dzielnicy gotyckiej Barri Gotic z katedrą - La Catedral de la Santa Creu i Santa Eulalia, której początki sięgają czasów króla Katalonii Jakuba II i roku 1298. W zewnętrznej bryle budynku na uwagę zasługują dwie ośmioboczne dzwonnice, budowane w średniowieczu, ale wykańczane w późniejszych wiekach. Skupiam się na wnętrzu - trzech jednakowej wysokości nawach, prezbiterium z chórem kapłańskim i głównym ołtarzem oraz 28 kaplicami w nawach bocznych i za ołtarzem. W nawie głównej i przy zejściu do krypty z ozdobnym średniowiecznym sarkofagiem ze szczątkami św.Eulalii, który znajduje się pod prezbiterium stoją rusztowania. Oglądam więc kaplice, których bogato zdobione ołtarze przyciągają moją uwagę. Niektóre z nich przypominają mi te z barokowych kościołów meksykańskich, które podziwiałam niespełna rok temu jak chociażby w Taxco, Kościół Świętej Pryscylli… 
 


















 
    W Capella del Sant Crist de Lepanto i del Santissim po prawej stronie od wejścia do świątyni w dawnym kapitularzu mieści się XVI wieczny krucyfiks z Lepanto, który zdobił dziób statku dowódcy Juana de Austria (nieślubnego syna Karola I) w jednej z najbardziej krwawych bitew morskich pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami w 1571 roku pod Lepanto.
 
Krucyfiks z Lepanto
 
    Zwiedzam jeszcze średniowieczne krużganki z zielonym ogrodem, fontanną i gęśmi św. Eulalii, patronki katedry i jednej z patronek Barcelony, żyjącej około 300 roku w czasach Dioklecjana, znanego z okrutnego prześladowania chrześcijan, w obronie, których wystąpiła trzynastoletnia Eulalia. Na pamiątkę męczeńskiej śmierci tej młodziutkiej obrończyni wiary, w średniowiecznym ogrodzie zamieszkało 13 sztuk ptactwa domowego, białych dorodnych gęsi…



   Przechodzę na drugą stronę placu katedralnego, do pałacu Casa de l’Ardiaca (dawna siedziba archidiakonalna), wybudowanego w stylu gotyckim, ale z renesansową fasadą wzniesioną na murach rzymskich. Przy wejściu rzuca mi się w oczy skrzynka pocztowa, którą zaprojektował w 1895 roku inny wybitny architekt kataloński Lluís Domènech i Montaner. To niezwykłe secesyjne dzieło wykonane z marmuru, a zamówione przez związek adwokatów, przyciąga moją uwagę na tyle, że przesuwam dłonią po dekorujących skrzynkę jaskółkach symbolizujących wolność prawa i żółwiu oznaczającym ciężkie procedury prawne i biurokratyczne. W środku, późnogotyckie patio z fontanną daje przyjemne schronienie i chwilę odpoczynku…








   Uroczą, tętniącą życiem dzielnicą gotycką wędruję w kierunku Plaça del Rei. Po prawej stronie mijam Plaça de Garriga i Bachs i idę wąską uliczką Carrer del Bisbe, której ozdobą jest neogotycki mostek łączący Palau de la Generalitat z przeciwległym budynkiem Casa dels Canonges. Tę uroczą „kładkę” zaprojektował w 1928 roku bliski współpracownik Antonio Gaudiego, secesyjny architekt Joan Rubio i Bellver inspirując się weneckim Mostem Westchnień. Po chwili docieram do Plaça de Sant Jaume (plac św. Jakuba), na którym to w czasach antycznych było forum rzymskie. Jedno skrzydło placu zajmuje budynek Ratusza Miejskiego Casa de la Ciutat, reprezentujący różne style architektoniczne.








  Naprzeciwko ratusza wznosi się Palau de la Generalitat, siedziba Autonomicznego Rządu Katalonii, którego główną fasadę, na wysokości balkonu zdobi rzeźba patrona Katalonii, św. Jerzego Sant Jordi walczącego ze smokiem. Napotykam mnóstwo innych zabytkowych zaułków, placów i kościołów, aż wreszcie docieram do Plaça del Rei, jednego z najcenniejszych historycznych zakątków miasta, który zachował prawdziwy blask katalońskiego gotyku. Zabytkowy zespół tworzy dawny Pałac Królewski, który od początków XV wieku jest siedzibą hrabiów Barcelony i królów Aragonii oraz fragmenty rzymskiego miasta. Najpiękniejszą częścią pałacu jest Saló del Tinell, gotycka sala z XIV wieku, w której najprawdopodobniej miała miejsce audiencja Krzysztofa Kolumba u Królów Katolickich po powrocie z pierwszej wyprawy do Ameryki. Zwracam jeszcze uwagę na kaplicę św. Agaty z 1302 roku i kończę swoją wizytę w tej dzielnicy.
 







 
    Następnym miejscem, które nie jest dla mnie ważne, ale które warto zobaczyć to Camp Nou, jeden z największych stadionów Europy, na prawie 99 tysięcy kibiców. Chociaż nie jestem fanką ani FC Barcelony, ani piłki nożnej w ogóle, to z zaciekawieniem oglądam stadion i muzeum imienia Joana Gampera, założyciela katalońskiego klubu. 
 
















    Jadę także zobaczyć Stadion Olimpijski na wzgórzu Montjuïc mogący pomieścić 17-24 tysięcy widzów. Pierwszym impulsem do urbanizacji tej części Barcelony była Wystawa Światowa w 1929 roku, drugim zaś XXV Letnie Igrzyska Olimpijskie w 1992 roku.






   W pobliżu Plaça Espanya park Joana Miró, zadedykowany katalońskiemu artyście, z jego rzeźbą Kobieta i ptak (Dona i Ocell), pokrytą kawałkami płytek ceramicznych w formie mozaiki trencadis. Ptaki w twórczości Miró symbolizują uwolnienie duszy i umysłu, wyobraźni i kreatywności bez granic. Atrakcją wzgórza jest Magiczna Fontanna z pokazami światła i dźwięku, podczas których podświetlane strumienie fontanny i kaskady  tańczą w 50 różnych wariantach kształtów w rytm nastrojowej muzyki roznoszącej się po całej okolicy. Powyżej monumentalnych schodów wznosi się Pałac Narodowy Palau Nacional.  Na szczycie wzgórza Montjuïc wznosi się zamek, który strzeże wybrzeża miasta od początków XVII wieku.











   Wrażeniom nie koniec. Przede mną ocieniony platanami pasaż La Rambla, ciągnący się przez 1,2 km od Plaça de Catalunya aż do pomnika Krzysztofa Kolumba przy samym porcie. Mnóstwo tutaj kiosków z pamiątkami i prasą, knajpek, straganów z kwiatami, sprzedawców ptaków i zwierząt domowych oraz ulicznych artystów… Uwagę przyciąga wiele ciekawych budynków, takich jak Królewska Akademia Nauk i Sztuk, w której od blisko stu lat mieści się także Teatr Poliorama wystawiający znane przedstawienia, jak Ópera & Flamenco. Mijam dawny Dom parasoli, z charakterystycznym smokiem wystającym z fasady, wiszącym ponad parasolem, będącym ówczesną reklamą sklepu. Zaglądam do foyer Teatru Operowego i fotografuję inne ciekawe obiekty, których nie będę wymieniać, ażeby nie zanudzić czytelnika.
 

















 



       Wreszcie docieram do portu Vell. Port jak i wspaniałą panoramę Barcelony widziałam już wcześniej ze wzgórza Montjuïc, podziwiając królewskie stocznie z XIV wieku, przykład świeckiej architektury gotyckiej. Tutaj w porcie Vell można także zobaczyć historyczne statki i łodzie, a wśród nich replikę czerwono - złotej Królewskiej Galery Don Juana de Austria, biorącej udział w słynnej bitwie pod Lepanto w 1571 roku, o której wspomniałam przy katedrze barcelońskiej.










   Przysiadam na chwilę, łapię oddech i obserwuję młode osobniki mewy srebrzystej, odważnie przybliżające się do mnie. Te ciekawe ptaki kłócą się między sobą walcząc o miejsce, być może w nadziei, że dostaną coś do jedzenia.
 









 
   Zmęczona wrażeniami znajduję odrobinę sił i wlokę noga za nogą do budynku, w którym znajdują się sklepy i restauracje. Zaglądam do jednego z butików z oryginalną kolekcją jesiennych już ubrań damskich i różnych dodatków, takich jak paski, torebki… Kupuję brązową tunikę z głębokim dekoltem i wracam w okolice pomnika Krzysztofa Kolumba, miejsca zbiórki.


      Wieczorem znajduję jeszcze siły, żeby popływać w Morzu Śródziemnym.

      Nie sposób przekazać wszystkiego tego, czego dowiedziałam się podczas tej podróży. Układam w głowie jeszcze te informacje, które podczas dłuższych lub krótszych przejazdów między miastami przekazywał nasz pilot i przewodnik Ryszard Ignacok - Zakopiańczyk, a także w ostatnim dniu wycieczki Jerzy Żebrowski, autor wielu ciekawych książek, o którym wspominałam opowiadając o Andorze. Dzięki nim wzbogaciłam swoją wiedzę o Katalonii - historycznej krainie Półwyspu Iberyjskiego, krainie malowniczych krajobrazów Gór Pirenejskich i Morza Śródziemnego, a także licznych zabytków zachwycających geniuszem ludzkim i nieskończoną wyobraźnią…

   Na zakończenie opowiem jeszcze krótko o pewnym krwawym święcie, które z krwią nie ma nic wspólnego, ale jest pełne czerwonej mazi, w której taplają się żądni walk młodzieńcy.
Tomatina, bo o niej mowa, zrodziła się w Buñol. Był rok 1945. Między młodzieńcami biorącymi udział w historycznej paradzie na rynku miasta wywiązała się bójka i kiedy jeden z nich upadł, do walczących dołączyli inni wykorzystując jako broń pomidory znajdujące się na pobliskim straganie. Walka na pomidory zakończyła się mandatami. Ale nie był to koniec obrzucania się tym smakowitym owocem. Rok później młodzieńcy powtórzyli wojnę na pomidory, przynosząc tym razem swoje i podobnie jak przed rokiem zapłacili grzywny. Od tamtej pory Tomatina potrafi zgromadzić około 20 – 30 tysięcy ludzi dla uciech, których przywozi się odpowiednie gatunki pomidorów, uprawianych specjalnie na ten cel w regionie Extremadura. Ciężarówki dostarczają je w ilości 120 – 130 ton. Zwykła bójka stała się zwyczajem, na którym zarabia miasto. Jest to dobry okres dla hotelarzy, właścicieli stacji benzynowych, restauracji, barów…Dla zainteresowanych podaję, że Tomatina odbywa się w ostatnią środę sierpnia.
   Może i my znajdziemy jakiś sposób przyciągnięcia turystów zasilając w ten sposób budżet naszych gmin i miast. Może wreszcie i ja doczekam się porządnej nawierzchni na mojej dziurawej ulicy.
Pozdrawiam wszystkich czytających moje opowieści podróżnicze. Ciągle się uczę i mam nadzieję, że moje wpisy na blogu będą coraz ciekawsze...

   28 września 2011 r
   Pozwolę sobie zacytować jeszcze krótki fragment maila od Pana Jerzego Żebrowskiego, pasjonata Hiszpanii, poszukiwacza takich miejsc, których obrazy zostają na długo w pamięci i pozostawiają trwały ślad w duszy podróżnika:
(...) Bazylika Sagrada Familia rzeczywiście jest już teraz w środku wyjątkowo piękna i niepowtarzalna. Zaledwie kilka lat temu, gdy była jeszcze betonowym placem budowy, bez dachu, odradzałem jej zwiedzanie wewnątrz, ale teraz wszystkich usilnie namawiam. Musi Pani koniecznie nadrobić tę zaległość przy okazji kolejnej wizyty w Barcelonie. A zakończenie budowy planowane jest na rok 2026 - setną rocznicę śmierci Gaudiego - to informacja potwierdzona oficjalnie na konferencji prasowej kilka tygodni temu! Bazylika ma mieć rzeczywiście 18 strzelistych wież, ale różnej wysokości - Wieża Chrystusa będzie miała 170 metrów i będzie najwyższą budowlą Barcelony, z tarasem widokowym (wg planów już w 2018 roku).(...)
W domu w Parku Güell Gaudi mieszkał do końca życia, do roku 1926. (...)