poniedziałek, 31 października 2011

BABSKIE BELCANTO


Piątek, 28 października 2011 roku

Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz

Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz

    Belcanto w tłumaczeniu z języka włoskiego znaczy tyle, co piękny śpiew, a babskiego belcanta użyłam w tytule, i w przenośni, i w dosłownym znaczeniu. Nie skupię się jednak na objaśnianiu terminu muzycznego, bo samo słowo mówi samo za siebie.
Zastanawiam się jak ująć te dwa znaczenia, dwie różne sprawy, o których chciałam opowiedzieć pod wspólnym tytułem.
Zacznę od tego, co sprowokowało mnie do napisania babskiego belcanta.

Urszula Trawińska - Moroz - Pieśń o Wiedniu R. Stolza
  
Maestra Belcanta w domowym teatrze Pałacu Buchholtza

   Maestra Belcanta, czyli znana nam wszystkim słynna polska sopranistka Urszula Trawińska – Moroz gościła w Supraślu w piątkowe popołudnie.
Przyjechała tu ze swoimi uczniami Hanną Zajączkiewicz (sopran), Urszulą Kropiewnicką (sopran) i Pawłem Pecuszokiem (tenor). Tej czwórce śpiewaków towarzyszył pianista Krzysztof Kiercul.
Lubię operę i operetkę i z wielką przyjemnością wybrałam się na koncert kameralny, który miał miejsce w Pałacu Buchholtzów.
  
Pałac Buchholtza - od 1959 Liceum Plastyczne

    Tak przy okazji przypomnę krótko burzliwą historię pałacu. Cofnijmy się, zatem do schyłku dziewiętnastego wieku, kiedy to, Supraśl jest znakomitym miejscem do inwestowania kapitału w fabryki włókiennicze ze względu na bliskość rosyjskich rynków zbytu. Adolf Buchholtz, łódzki potentat przemysłowy przenosi swój interes właśnie tutaj. Jego syn również Adolf kupuje od Wilhelma Zacherta dworek w południowym zakątku klasztornego parku i rozpoczyna jego przebudowę, ażeby zapewnić przyszłej żonie, urodziwej pannie Adeli Scheibler, jak najlepsze warunki do zamieszkania i założenia rodziny. Zmienia poddasze, dobudowuje oficynę, wieżę z windą, stróżówkę, koniusznię, oranżerię…
    Ponagla majstrów, a ślamazarnych robotników zwalnia. Jeden z nich rzuca klątwę na Adolfa. Przerąbuje na belce kawałek drewna z przyklejonym do niego włosem właściciela i zacinając toporkiem mówi: - Hak! Za rok będzie tobie tak!
Szczęśliwe życie małżonków, których Bóg obdarza córeczką „Maniulką” nie trwa długo. Spłoszone konie ponoszą pojazd, który na zakręcie, koło klasztoru wywraca się, Adolf doznaje poważnego urazu w wyniku, którego umiera… Maria, jedyna córka Buchholtzów wychodzi za mąż i na stałe opuszcza Supraśl, przeprowadzając się do swojego męża, fabrykanta.
    Do czasów drugiej wojny światowej pałac pozostaje niezamieszkały. W 1939 roku kwaterują w nim sowieci. To oni wywożą stąd do Mińska meble, obrazy, dywany. Rabują także Pałac Opatów. Znikają cenne zbiory grafik i kolekcje starodruków. W rezydencji Buchholtzów zakładają Dietskij Dom.
    Po 1944 roku rezydują tutaj ponownie i dewastują wnętrza budynku. Wyrywają kaloryfery centralnego ogrzewania, jak na tamte czasy nowoczesne rozwiązanie techniczne i zatapiają kolejne jego elementy w nieopodal przepływającej rzece Supraśl. W piwnicy, której ściany wyłożone są białą glazurą, zamurowują do połowy drzwi i robią sobie basen…
    Kolejnej dewastacji dokonują umieszczane tu za czasów Polski Ludowej szkoły, na przykład Mechanizacja Rolnictwa, która secesyjną oranżerię przeznacza na skład różnego rodzaju żelastwa.
    Przed ostateczną ruiną pałac ratuje decyzja z 1959 roku o umieszczeniu w nim Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych.
    Remontowany latami budynek, wciąż utrzymywany w doskonałym stanie jest dzisiaj najatrakcyjniejszym punktem miasta. Na uwagę zasługują secesyjne sztukaterie w gabinecie Adolfa Buchholtza, sala bankietowa z dębowym stropem, domowy teatr i klatka schodowa. W części zachodniej kompleksu pałacowego, niegdyś stajniach i wozowni mieszczą się warsztaty tkackie, farbiarnia, aula szkolna, pracownia komputerowa i pracownia filmu.
   
Dom Jansena - obecnie internat Liceum Plastycznego

   Jest jeszcze „Dom Jansena” po drugiej stronie ulicy, do którego w 1866 roku wprowadza się poddany pruski Johann Jansen z żoną Emilią, założyciel farbiarni sukna. W domu w kształcie litery „L” odkupionym od Wilhelma Zacherta, odremontowanym w latach 80 ubiegłego stulecia, mieści się internat Liceum Plastycznego. W jednej z sal tego budynku, nazywanej „Pod plafonem” warto obejrzeć oryginalną polichromię „z epoki”.

Z uczniami w klubie "DNO"

    Na uwagę zasługuje także dobrze utrzymany park przypałacowy. Młodzież ma tutaj iście królewskie warunki do nauki. W samym pałacu odbywają się zajęcia z przedmiotów ogólnokształcących. W piwnicy uczniowie mają swój klub „Dno”, a wkrótce powstanie tam także pracownia audio. W pomieszczeniu domowego teatru jeszcze do nie dawna był pokój nauczycielski.

Klatka schodowa w Pałacu Buchholtza

   I tak oto wróciłam do sali, w której koncert kameralny miał miejsce, a rozpoczął się kilka minut po siedemnastej, a to z powodu opóźnienia moich białostockich przyjaciółek, które zaprosiłam na ten wyjątkowy wieczór. Korki w piątkowe popołudnie uniemożliwiły im dotarcie na czas. Artyści nie byli tym faktem oburzeni, wręcz przeciwnie, powiedzieli, że zaczekają kilka minut…

Paweł Pecuszok - Ganymed F. Schuberta

   Paweł Pecuszok, lekarz pierwszego kontaktu - absolwent Akademii Medycznej w Białymstoku i śpiewak operowy - uczeń pani profesor Trawińskiej - Moroz rozpoczął wieczór krótkim przybliżeniem sylwetki Maestry Belcanta, która w swoim dorobku artystycznym posiada 40 partii operowych i operetkowych, 15, oratoriów i kantat, 200 pieśni różnych kompozytorów, 10 przedstawień operowych i operetkowych samodzielnie wyreżyserowanych, a także 3 programy muzyczne dla potrzeb TV według własnego scenariusza i reżyserii.

Hanna Zajączkiewicz - Senne Róże

Urszula Kropiewnicka

   Pani profesor rozpoczęła koncert pieśnią Ludomira Różyckiego „Rajski Ptak”.
Patrzyłam z wielkim podziwem na tę siedemdziesięcioczteroletnią artystkę, ciągle pełną wdzięku, o nienagannej sylwetce, z młodzieńczą iskrą w oku i wciąż pięknym głosem. Utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie, którzy realizują swoje marzenia, żyją swoją pasją i robią to, co kochają najbardziej, starzeją się inaczej, jakoś wolniej, radośniej, a na ich twarzach nie widać śladów zmęczenia, czy też niezadowolenia i mimo nimbu sławy, są tacy zwykli.
   A pani Urszula ma powody do dumy, bo występowała w licznych krajach Europy i Azji. Swoje największe sukcesy odnosiła śpiewając partie operowe: Mimi i Musetta w „Cyganerii” Giacomo Pucciniego, Violetty w „Traviacie” Giuseppe Verdiego, Łucji w „Łucji z Lammermooru” Gaetano Donizettiego i Rozyny w ‘Cyruliku Sewilskim” Gioacchino Rossiniego.

Maestra i jej uczniowie

Ukłony i podziękowania dla publiczności

   Zapytana, jaką partię lubi najbardziej, odpowiada: Violetty w „Traviacie”. Przywiozła nawet ze sobą suknię, w której śpiewała jako tytułowa bohaterka. Siedząc w wielkim fotelu, pracy dyplomowej jednego z absolwentów liceum, opowiada o ciekawych wydarzeniach z występów scenicznych, o swojej grze aktorskiej, nieraz będącej wynikiem zbyt dosłownego rozumienia roli męskiej. Pamięta jak kiedyś energicznie pchnięta pada na kolana nie siłą własnej woli tylko partnera i w takiej pozycji sunie kilka metrów. Autentyczność wydarzenia przynosi aplauz widowni… Pani profesor wspomina także najtrudniejsze momenty w artystycznej karierze, a mianowicie występy z dnia na dzień na różnych scenach europejskich i śpiewanie w innych językach, które wymaga stosowania odmiennych technik wydobywania głosu, bez możliwości wcześniejszych prób…

Moje przyjaciółki - a jakże w pierwszym rzędzie

Widownia domowego teatru

Moje przyjaciółki i przyjaciele Pani Profesor

Ania z córeczką - przyszłą śpiewaczką

   Czy wiecie, że od najmłodszych lat uczyła się gry na fortepianie, a w wieku czternastu lat śpiewu solowego najpierw w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, a cztery lata później w Warszawie w klasie profesor Ady Sari?
   Swoje wspomnienia zapisała w książce „Dobre duchy z Zamku Ravenswood”.
   Niezwykła kobieta!


Kwiaty, podziękowania, zdjęcia...

Przyjaciółka pani Urszuli Trawińskiej - Moroz

W domowym teatrze w Pałacu Buchholtzów

Szkoda, że jestem za okiem obiektywu mojego aparatu

Wiesia i Halinka

Afisz piątkowego koncertu kameralnego

    Tego wieczoru wykonała jeszcze „Pieśń o Wiedniu” – Roberta Stolca i pieśń Willi z operetki „Wesoła Wdówka” – Franza Lehara.
   W koncercie po trzy utwory zaśpiewali uczniowie pani profesor Trawińskiej – Moroz, a po krótkiej przerwie usłyszeliśmy jeszcze jedną piękną pieśń zaśpiewaną wspólnie, a potem były już tylko owacje, kwiaty i podziękowania od przyjaciół Maestry Belcanta i Towarzystwa Chopinowskiego w Supraślu...


Po koncercie dzielimy się wrażeniami przy stole

   Śpiewny wieczór przeniósł się do mojego salonu i to było nasze drugie babskie belcanto. Tym określeniem nazwałabym wszystkie spotkania w gronie samych tylko pań, organizowane dość często przez wiele lat, a ostatnimi czasy nieco zaniechane.
   Spotykałyśmy się w różnym składzie i w różnych miejscach: w kinie, w teatrze, na koncertach, w pubach, restauracjach, kawiarniach, w domku nad jeziorem na „Gołej Zośce”, na rynkach staroci…, a także na naszych prywatnych salonach.
Spotkaniom tym zawsze towarzyszyła dobra muzyka. Wymieniałyśmy się nowymi nagraniami przywiezionymi z bliższych lub dalszych podróży, muzyką filmową, a także czasami tą zdobytą u niezwykle miłej pani w nastrojowej klubokawiarni…

   Tym razem spotkałyśmy się na koncercie kameralnym w Pałacu Buchholza, a później na szybko przyrządzonej kolacji u mnie. A jako, że był to dzień pracy i początek weekendu żadna z nas nie miała czasu na przygotowanie wykwintnych potraw, które nie rzadko pojawiały się na stołach podczas babskiego belcanta.
Zdążyłam jeszcze wstawić szarlotkę do piekarnika i zrobić sałatkę śledziową z ziołami. Koleżanki przywiozły sałatkę z łososia, koreczki śledziowe, a także paszteciki z postnym nadzieniem, dwa gatunki ciast i dobre białe wino. Na stole nie zabrakło wspomnienia gorącego lata - pachnących pomidorów i pochodzących z rejonu Morza Śródziemnego oliwek.
   Czas upływał miło, tym razem jednak bez tworzących nastrój świec, na które od jakiegoś czasu mam alergię. A szkoda! Wspominałyśmy stare dobre czasy i nasze szalone nie raz pomysły, które doprowadzały nas do dzikich napadów śmiechu w następstwie, których poprawiałyśmy makijaż.

   Wspominałyśmy spotkania u Ewy „Paryżanki” w jej białostockim mieszkaniu, w którym spędza część swoich wakacji. Ponieważ obie nosimy to samo imię i to samo nazwisko, uznałyśmy więc za słuszne, żeby w odróżnieniu nadać jej taki przydomek. Ewa dobrze i nie banalnie gotuje. Na jedną z kolacji zaprosiła swoje przyjaciółki i moje, które znała od dawna. To był wieczór taneczny pełen dobrego humoru i różnych opowieści. Jedna z Ew, a było ich aż pięć opowiadała o swoich szalonych, motocyklowych podróżach po Europie…
    Innym razem po wykwintnej kolacji u „Paryżanki”, nazwanej wieczorem torebkowym, improwizowałyśmy jazdę pociągiem, podskakując na czarnej skórzanej kanapie w rytm stukających o szyny żelaznych kół. Ewa wywiązała nam pod brodami jednakowe chusteczki, zrobione naprędce z kolorowych ściereczek kuchennych i tak oto babkowiny z torebkami na kolanach, z odpowiednim ułożeniem nóg udały się w podróż ściśnięte w jednym przedziale, opowiadając kolejno zabawne historyjki.

   Wspomniałyśmy także wieczór kapeluszowy u Marianny. To nakrycie głowy króluje w jej szafach, a więc do wyboru, do koloru i do woli mogłyśmy dekorować nasze głowy, strojąc miny odpowiednio do kształtu kapelusza…
   To niesamowite, ile wspólnych radosnych chwil zapisałyśmy w pamięci…
Nie powiem, że nie spotykaliśmy się w mieszanym gronie. Mnóstwa wspaniałych przeżyć dostarczały nam wyjazdy z naszymi mężami i dziećmi, ale to już zupełnie inne belcanto, o którym być może opowiem kiedyś…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz