czwartek, 3 listopada 2011

OBRAZ XI - Zapach z dzieciństwa...

CD
  
     Ach te zapachy z dzieciństwa, któż ich nie pamięta!? 
Czy można odtworzyć pewne wrażenia smakowo - zapachowe w późniejszym życiu? Jak wiadomo komórki budujące kubki smakowe podlegają nieustannej wymianie - przeciętnie żyją 10 dni.  Zmysły węchu i smaku łączą się w wielu punktach, a współcześni fizjolodzy mówią „zapach – to smak odległości”.
W tym miejscu muszę koniecznie wspomnieć o jednym z bodźców smakowo – zapachowych, a mianowicie piekarni, mieszczącej się niegdyś przy obecnej ulicy  3-go Maja.

Dawniej piekarnia.  Dzisiaj, w części budynku bar "Jarzębinka"

     Dzisiaj w części dawnej piekarni pani Czesia prowadzi małą gastronomię, bar „Jarzębinkę”. Serwuje tutaj znakomitą babkę i kiszkę ziemniaczaną, pyszne kartacze i pyzy z mięsem. Latem wystawia kilka stolików wprost na chodniku przed schodami, przy których zasiadają rodzinne klany, zazwyczaj Białostocczanie, zwolennicy  weekendowych wypadów za miasto. Ruch jest wielki, a u pani Czesi  nigdy nie brakuje smakowitych świeżych dań na bazie ziemniaka. 
    Niegdyś w budynku tym wypiekano niepowtarzalny w smaku chleb i bułeczki, które można było kupić i w samej piekarni, jak też w sklepie spożywczym, który mieścił się w miejscu obecnego pensjonatu „Zajma”, a także w kiosku u pani Szpakowej, tuż przy plebanii.
Nie raz dostawałam monety w garść i wędrowałam do zielonej budki po około dwukilogramowy, okrągły, pachnący i jeszcze ciepły bochen chleba. Nigdy nie doniosłam go w całości. Po drodze wyskubywałam chrupiącą skórkę dookoła bochenka. Nikt specjalnie nie karcił mnie za to, a babcia zanim odkroiła pierwszą kromkę zawsze kreśliła znak krzyża nożem, po płaskiej jego stronie. Siatka pleciona ze sznurka nie była mi potrzebna, bo trzymałam go w jednej ręce, a drugą wyrywałam najpierw malutkie, a potem coraz to większe kawałki przepysznej skórki. Dzisiaj takiego zapachu i takiego chleba już nie ma. Sprzedaje się go masowo nieraz jeszcze ciepły owinięty plastikową folią.


     Pamiętam monety, które trzymałam w garści, idąc jak mi się kiedyś wydawało bardzo długą ulicą Marchlewskiego, dzisiaj Kościelną, potem przez skwerek koło kina "Jutrzenka" aż do zielonej budki, w okienku której, jak na obrazie w ramach siedziała zawsze uśmiechnięta pani Szpak. Idąc oglądałam monety, albo dzwoniłam nimi trzymając zamknięte w dłoniach. Nie zapomnę popularnej w tamtych czasach pięciozłotówki z rybakiem ciągnącym sieci na awersie i orłem bez korony z napisem Polska Rzeczpospolita Ludowa na rewersie. 
Tę aluminiową monetę wybito po raz pierwszy w 1958 roku...

Jeden z Domów Tkaczy.  Dzisiaj własność prywatna.

Jeden z Domów Tkaczy.  Dzisiaj własność prywatna.
   
Ten sam dom co wyżej - scena  z filmu u "Pana Boga w ogródku"

    Na ulicy 3 Maja w latach 50 XIX wieku, Wilhelm, Fryderyk Zachert, realizując nowy układ przestrzenny Supraśla, wybudował domy tkaczy. Połowę bielonej wapnem chaty, pokrytej gontem i zamykanej na noc drewnianymi ciężkimi okiennicami, zajmowała niegdyś jedna rodzina. Po drugiej stronie przelotowej sieni ustawione były krosna tkackie.

   Dzisiaj, wyremontowane domy są własnością prywatną. W jednym z nich kręcone były sceny do filmów „U Pana Boga w ogródku” i „U Pana Boga za miedzą”. Na tej ulicy toczy się także akcja tych filmów i serialu „Blondynka”.

    W domach tkaczy mieszka do dzisiaj mój przedszkolny „kolega od tańców” Marek. Niegdyś mieszkała tam najdrobniejsza w klasie Anulka.
    A nad piekarnią dość przestronne lokum zajmowała rodzina Emilki - mojej przyjaciółki z lat szkolnych. Z większego pokoju wychodziło się na balkon, z którego można było obserwować główną ulicę miasta, wówczas 1-go Maja. Wszyscy zazdrościliśmy Mili mieszkania w centrum. 

Niegdyś, po lewej posterunek MO, po prawej piekarnia...

Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się posterunek Milicji Obywatelskiej. Tam mieszkały trzy inne moje koleżanki Hela, Tereska i Ela. Dwie pierwsze wyprowadziły się stamtąd jeszcze w przed ukończeniem szkoły podstawowej. Została tylko Ela. Dom Emilki był niezwykle przyjazny.   Spotykaliśmy się u niej po lekcjach, tam także organizowaliśmy nasze pierwsze prywatki, a w ogrodzie za budynkiem piekarni, zimą, w śniegu po kolana, toczyliśmy prawdziwą wojnę na śnieżki. Przegranych braliśmy do niewoli. Z zabaw takich wracałam przemoczona do suchej nitki. W domu czekała na mnie babcia z ciepłym obiadem i suchym ubraniem. To ona dbała o moje zdrowie, to ona wkładała do ciepłej dochówki pieca mokre rękawiczki i buty.

Niegdyś Posterunek MO. Dzisiaj własność prywatna. I mój rower.

     Czasami Mila zapraszała koleżanki na kąpiele pod prysznicami należącymi do piekarni. W tamtych czasach łazienka w domu nie była powszechna więc chętnie korzystałyśmy z tego dobrodziejstwa. Kąpiel w domu urządzano raz w tygodniu, w sobotę po południu. Na płycie kuchennej, w wielkim kotle grzano wodę, którą potem wlewano do wielkiej blaszanej wanny i kolejno każdy zmywał z siebie tygodniowy zapach potu. Tak naprawdę nie pamiętam, żeby ktoś brzydko pachniał. Problemem był brak szamponów. Moje długie włosy mama myła szarym mydłem, potem przygotowywała płukankę z octem, która zmiękczała je, nadawała połysk i pozawalała rozczesać. Wszyscy dostawali czyste pachnące piżamy i wędrowali do łóżek...

6 komentarzy:

  1. Ach te zapachy z dzieciństwa! Wszystko wtedy wydawało się jakby większe, i intensywniejsze.
    No i może te wszystkie produkty spożywcze wytwarzane metodami z przed lat były bardziej aromatyczne? Nie to co dziś czy to wędlina czy też pieczywo wytwarzane na skalę przemysłową w tak zwanych "gigantach" - smakują zawsze jednakowo...jak rozmoczony papier. A może to my właśnie z upływem lat zmieniamy się? Piszesz Ewuniu, że ulica wydawała Ci się wtedy taaaka długa. Ja to nazywam "syndrom łódzkiego podwórka", na którym to podwórku bawiłem się jako dziecko podczas wizyt u mojego Dziadka. Przejście z jednego krańca tego podwórka na drugi - to była cała wyprawa. Teraz to samo podwórko wydaje się ot tycie. Naukowcy podobno stwierdzili to w sposób niepodważalny, że coś takiego jak pamięć zapachów nie istnieje. My na ten temat mamy zgoła odmienne zdanie i niech naukowcy pozostaną przy swojej opinii a my przy swojej. Wszak to takie przyjemne przypomnieć sobie te niepowtarzalne zapachy z dzieciństwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...tak Ewuniu ta Marchewskiego wydawała się taka długa i jeszcze pod górkę, zapachy i smaki dzieciństwa tak to prawda są nie do odtworzenia, do dzisiaj na końcu języka mam smak kapuśniaku, który gotował mój Tata, kiedyś będąc u niego poprosiłam aby mi go ugotował... to nie było to, a pamiętasz kapustę kiszoną, którą robiła Twoja sąsiadka z naprzeciwka jej smak był znakomity, a najlepsza była ta kiszona w całych główkach, trudno było na nią trafić bo leżała na dnie beczki...
    Po chleb też biegałam do p. Szpakowej, ale mleko miałam od własnej krowy i najlepsze było takie prosto od krowy jeszcze z pianką...
    Wspomnień czar...pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @ halina
    Moi rodzice kupowali czasami ziemniaki od sąsiadki z naprzeciwka, nabiał zaś przywoził ktoś raz w tygodniu z Zasad. Moja babcia także gotowała bardzo dobry kapuśniak, ale jak sama wiesz kiedyś nie stosowało się nawozów sztucznych, a prawie w każdym ogródku rosły warzywa, bo w sklepie nikt ich nie sprzedawał. Ziemniaki na zimę kupowało się na metry o ile pamiętam, a babcia umiała wybierać te najlepsze. Najpierw kroiła kartofel na pół, potem sprawdzała kolor i ślad skrobi na nożu...

    Ach wspomnienia...! A już myślałam, że nikt tego nie chce czytać!
    Buziaki :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. @ Aleksander
    Wiesz, kiedy wróciłam po latach pobytu we Francji do mojego domu rodzinnego stwierdziłam, że jest jakiś inny. Kiedyś wydawał mi się wielki, jak podwórko Twojego Dziadka w Łodzi...
    Masz rację, mały człowiek inaczej odbiera świat.

    Wspomnę jeszcze o mleku. Chodziłam do sklepu, a były tylko dwa na całe miasteczko, z emaliowaną białą, kanką do której pani za ladą nalewała białą ciecz, cylindrycznym aluminiowym naczyniem o długim uchwycie. To dopiero było mleko.
    Mój mąż kupuje je od czasu do czasu na wsi, a mój syn pyta: -tato, a to jest mleko od krowy, czy ze sklepu? On niestety tak jak i ja przyzwyczajony jest do tego sklepowego.

    A pamiętasz, kiedyś nie było nawet wysypisk ze śmieciami, bo po prostu ich nie produkowaliśmy. Wszystko było naturalne i ulegało rozkładowi na kompostowniku...

    Pozdrawiam ciepło:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozmarzyłam się przy tym wpisie, nie tylko ze względu na moje własne wspomnienia zapachowo-smakowe, ale także przez wzgląd na zdjęcia. Mam wielką słabość do "U Pana Boga za piecem" etc. Podobnie jak takie filmy, jak: Amelia czy Czekolada, działają na mnie relaksująco, gdyż wizja życia w mały miasteczku, nie jest mi obca. To taki mój prywatny kącik, bo choć chętnie zwiedziłabym takie miejsca jak Nowy York czy Tokio, to jednak do zamieszkania idealnym miejscem jest właśnie takie.
    Był czas, że chciałam osiedlić się na Roztoczu, urzekły mnie piękne, leśne, zamglone zakątki. Grrrr.... Ale nawiązując do zapachów i smaków. Pewnie cię zaszokuję, ale to najprawdziwsza prawda*. Zapachem mojego dzieciństwa, jest kawa. Musisz wiedzieć, gdzieś nawet o tym pisałam, nie pamiętam tylko przy okazji jakiego postu, może było to coś z Kinoteki Sf, w każdym razie to moje skrzywienie do kawy wzięło się stąd, że już będąc w brzuchu matki, byłam pojona tym napojem, tak jak większość ludzi do posiłków popija herbatę. Nie dziwota zatem, że ledwo dorosłam do krawędzi stołu, pierwsze za czym zaczęłam niuchać, to właśnie za kawą. Nie zraził mnie nawet jej gorzki, cierpki posmak. Dopiero na drugim miejscu, choć nie mniejszy, pozostał we mnie afekt do "michałków", mam go do dzisiaj. Dla nich wspięłabym się na Mount Everest, namierzyłabym Potwora z Loch Ness, czy skradła gwiazdkę z nieba. Nie ma takiej słodyczy na tym świecie, która mogłaby się równać z nimi. Wiele osób próbowało przekabacić mnie na inny rodzaj czekolady, ale nigdy im się nie udało, bo inne choć także smaczne, nie mogły się równać z michałkami X,DD Wczoraj objadłam się m. w białej czekoladzie. Wyłam jak zakoffany kundel do księżyca, istny orgazm smakowy. Pardon : / W każdym razie przecudowny wpis, który bardzo mnie miło zakręcił. Merci. Pozdrawiam i całuję :* :)

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Barbara Silver
    U mnie kawa pojawiła się nieco później. I chociaż trudno mi jest wyobrazić sobie dzień bez kawy to są dni w których potrafię sobie odmówić tego niezwykłego napoju. Nie potrzebuję jej jedynie wtedy kiedy jestem na nartach w górach. Nie wiem jak to się dzieje, ale to jedyne chwile, w których o niej nawet nie myślę. Dziwne, prawda? Co ma piernik do wiatraka? Otóż ma! Kawa pozbawia mnie siły i po sporym wysiłku dostaję po prostu dygotek.
    Wyobraź sobie, że w tym roku jeszcze nie myślę o wyjeździe na narty...
    Kombinuję za to jak się da, żeby wyjechać jeszcze gdzieś ku słońcu... Ale tu daje o sobie znać proza życia. Znowu czatuję na jakąś dobrą okazję z ostatniej chwili, z braku wystarczającej ilości środków finansowych...
    Ach! Wyjechać znowu!
    Dzięki za miły komentarz :)
    Buziaki jak zwykle przesyłam :)))
    Życie jest piękne, tylko nie można go przespać!!!

    OdpowiedzUsuń