Piątek, 28 października 2011 roku
Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz |
Ze zbiorów Urszuli Trawińskiej-Moroz |
Belcanto w
tłumaczeniu z języka włoskiego znaczy tyle, co piękny śpiew, a babskiego
belcanta użyłam w tytule, i w przenośni, i w dosłownym znaczeniu. Nie
skupię się jednak na objaśnianiu terminu muzycznego, bo samo słowo mówi samo za
siebie.
Zastanawiam się jak ująć te dwa
znaczenia, dwie różne sprawy, o których chciałam opowiedzieć pod wspólnym
tytułem.
Zacznę od tego, co
sprowokowało mnie do napisania babskiego
belcanta.
Urszula Trawińska - Moroz - Pieśń o Wiedniu R. Stolza |
Maestra Belcanta w domowym teatrze Pałacu Buchholtza |
Maestra
Belcanta, czyli znana nam wszystkim
słynna polska sopranistka Urszula
Trawińska – Moroz gościła w Supraślu w piątkowe popołudnie.
Przyjechała tu ze swoimi
uczniami Hanną Zajączkiewicz (sopran), Urszulą Kropiewnicką (sopran) i Pawłem
Pecuszokiem (tenor). Tej czwórce śpiewaków towarzyszył pianista Krzysztof
Kiercul.
Lubię operę i operetkę i z
wielką przyjemnością wybrałam się na koncert kameralny, który miał miejsce w Pałacu
Buchholtzów.
Pałac Buchholtza - od 1959 Liceum Plastyczne |
Tak przy okazji przypomnę krótko burzliwą historię pałacu. Cofnijmy się, zatem do schyłku dziewiętnastego wieku, kiedy to, Supraśl jest znakomitym miejscem do inwestowania kapitału w fabryki włókiennicze ze względu na bliskość rosyjskich rynków zbytu. Adolf Buchholtz, łódzki potentat przemysłowy przenosi swój interes właśnie tutaj. Jego syn również Adolf kupuje od Wilhelma Zacherta dworek w południowym zakątku klasztornego parku i rozpoczyna jego przebudowę, ażeby zapewnić przyszłej żonie, urodziwej pannie Adeli Scheibler, jak najlepsze warunki do zamieszkania i założenia rodziny. Zmienia poddasze, dobudowuje oficynę, wieżę z windą, stróżówkę, koniusznię, oranżerię…
Ponagla majstrów, a ślamazarnych robotników zwalnia.
Jeden z nich rzuca klątwę na Adolfa. Przerąbuje na belce kawałek drewna z
przyklejonym do niego włosem właściciela i zacinając toporkiem mówi: - Hak! Za
rok będzie tobie tak!
Szczęśliwe życie małżonków, których Bóg obdarza
córeczką „Maniulką” nie trwa długo. Spłoszone konie ponoszą pojazd, który na
zakręcie, koło klasztoru wywraca się, Adolf doznaje poważnego urazu w wyniku,
którego umiera… Maria, jedyna córka Buchholtzów wychodzi za mąż i na stałe
opuszcza Supraśl, przeprowadzając się do swojego męża, fabrykanta.
Do czasów drugiej wojny światowej pałac pozostaje
niezamieszkały. W 1939 roku kwaterują w nim sowieci. To oni wywożą stąd do
Mińska meble, obrazy, dywany. Rabują także Pałac Opatów. Znikają cenne zbiory
grafik i kolekcje starodruków. W rezydencji Buchholtzów zakładają Dietskij Dom.
Po 1944 roku rezydują tutaj ponownie i dewastują
wnętrza budynku. Wyrywają kaloryfery centralnego ogrzewania, jak na tamte czasy
nowoczesne rozwiązanie techniczne i zatapiają kolejne jego elementy w nieopodal
przepływającej rzece Supraśl. W piwnicy, której ściany wyłożone są białą
glazurą, zamurowują do połowy drzwi i robią sobie basen…
Kolejnej dewastacji dokonują umieszczane tu za czasów
Polski Ludowej szkoły, na przykład Mechanizacja Rolnictwa, która secesyjną
oranżerię przeznacza na skład różnego rodzaju żelastwa.
Przed ostateczną ruiną pałac ratuje decyzja z 1959
roku o umieszczeniu w nim Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych.
Remontowany latami budynek, wciąż utrzymywany w
doskonałym stanie jest dzisiaj najatrakcyjniejszym punktem miasta. Na uwagę
zasługują secesyjne sztukaterie w gabinecie Adolfa Buchholtza, sala bankietowa z
dębowym stropem, domowy teatr i klatka schodowa. W części zachodniej kompleksu
pałacowego, niegdyś stajniach i wozowni mieszczą się warsztaty tkackie,
farbiarnia, aula szkolna, pracownia komputerowa i pracownia filmu.
Jest jeszcze „Dom Jansena” po drugiej stronie ulicy, do którego w 1866 roku wprowadza się poddany pruski Johann Jansen z żoną Emilią, założyciel farbiarni sukna. W domu w kształcie litery „L” odkupionym od Wilhelma Zacherta, odremontowanym w latach 80 ubiegłego stulecia, mieści się internat Liceum Plastycznego. W jednej z sal tego budynku, nazywanej „Pod plafonem” warto obejrzeć oryginalną polichromię „z epoki”.
Dom Jansena - obecnie internat Liceum Plastycznego |
Jest jeszcze „Dom Jansena” po drugiej stronie ulicy, do którego w 1866 roku wprowadza się poddany pruski Johann Jansen z żoną Emilią, założyciel farbiarni sukna. W domu w kształcie litery „L” odkupionym od Wilhelma Zacherta, odremontowanym w latach 80 ubiegłego stulecia, mieści się internat Liceum Plastycznego. W jednej z sal tego budynku, nazywanej „Pod plafonem” warto obejrzeć oryginalną polichromię „z epoki”.
Z uczniami w klubie "DNO" |
Na uwagę zasługuje także dobrze utrzymany park
przypałacowy. Młodzież ma tutaj iście królewskie warunki do nauki. W samym
pałacu odbywają się zajęcia z przedmiotów ogólnokształcących. W piwnicy
uczniowie mają swój klub „Dno”, a wkrótce powstanie tam także pracownia audio. W
pomieszczeniu domowego teatru jeszcze do nie dawna był pokój nauczycielski.
Klatka schodowa w Pałacu Buchholtza |
Paweł Pecuszok - Ganymed F. Schuberta |
Paweł
Pecuszok, lekarz pierwszego kontaktu -
absolwent Akademii Medycznej w Białymstoku i śpiewak operowy - uczeń pani
profesor Trawińskiej - Moroz rozpoczął wieczór krótkim przybliżeniem sylwetki
Maestry Belcanta, która w swoim dorobku artystycznym posiada 40 partii
operowych i operetkowych, 15, oratoriów i kantat, 200 pieśni różnych
kompozytorów, 10 przedstawień operowych i operetkowych samodzielnie
wyreżyserowanych, a także 3 programy muzyczne dla potrzeb TV według własnego
scenariusza i reżyserii.
Hanna Zajączkiewicz - Senne Róże |
Urszula Kropiewnicka |
Pani profesor rozpoczęła koncert pieśnią
Ludomira Różyckiego „Rajski Ptak”.
Patrzyłam z wielkim podziwem
na tę siedemdziesięcioczteroletnią artystkę, ciągle pełną wdzięku, o
nienagannej sylwetce, z młodzieńczą iskrą w oku i wciąż pięknym głosem.
Utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie, którzy realizują swoje marzenia,
żyją swoją pasją i robią to, co kochają najbardziej, starzeją się inaczej,
jakoś wolniej, radośniej, a na ich twarzach nie widać śladów zmęczenia, czy też
niezadowolenia i mimo nimbu sławy, są tacy zwykli.
A pani Urszula ma powody do dumy, bo
występowała w licznych krajach Europy i Azji. Swoje największe sukcesy odnosiła
śpiewając partie operowe: Mimi i Musetta w „Cyganerii”
Giacomo Pucciniego, Violetty w
„Traviacie” Giuseppe Verdiego, Łucji w „Łucji z Lammermooru” Gaetano Donizettiego
i Rozyny w ‘Cyruliku Sewilskim” Gioacchino Rossiniego.
Maestra i jej uczniowie |
Ukłony i podziękowania dla publiczności |
Zapytana, jaką partię lubi najbardziej, odpowiada: Violetty w „Traviacie”. Przywiozła nawet
ze sobą suknię, w której śpiewała jako tytułowa bohaterka. Siedząc w wielkim
fotelu, pracy dyplomowej jednego z absolwentów liceum, opowiada o ciekawych
wydarzeniach z występów scenicznych, o swojej grze aktorskiej, nieraz będącej
wynikiem zbyt dosłownego rozumienia roli męskiej. Pamięta jak kiedyś
energicznie pchnięta pada na kolana nie siłą własnej woli tylko partnera i w
takiej pozycji sunie kilka metrów. Autentyczność wydarzenia przynosi aplauz
widowni… Pani profesor wspomina także najtrudniejsze momenty w artystycznej
karierze, a mianowicie występy z dnia na dzień na różnych scenach europejskich
i śpiewanie w innych językach, które wymaga stosowania odmiennych technik
wydobywania głosu, bez możliwości wcześniejszych prób…
Moje przyjaciółki - a jakże w pierwszym rzędzie |
Widownia domowego teatru |
Moje przyjaciółki i przyjaciele Pani Profesor |
Ania z córeczką - przyszłą śpiewaczką |
Czy wiecie, że od najmłodszych lat uczyła się gry na fortepianie, a w wieku czternastu lat śpiewu solowego najpierw w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, a cztery lata później w Warszawie w klasie profesor Ady Sari?
Swoje wspomnienia zapisała w książce „Dobre
duchy z Zamku Ravenswood”.
Niezwykła kobieta!
Kwiaty, podziękowania, zdjęcia... |
Przyjaciółka pani Urszuli Trawińskiej - Moroz |
W domowym teatrze w Pałacu Buchholtzów |
Szkoda, że jestem za okiem obiektywu mojego aparatu |
Wiesia i Halinka |
Afisz piątkowego koncertu kameralnego |
Tego wieczoru wykonała jeszcze „Pieśń o Wiedniu” – Roberta Stolca i pieśń Willi z operetki „Wesoła Wdówka” – Franza Lehara.
W koncercie po trzy utwory zaśpiewali uczniowie
pani profesor Trawińskiej – Moroz, a po krótkiej przerwie usłyszeliśmy jeszcze
jedną piękną pieśń zaśpiewaną wspólnie, a potem były już tylko owacje, kwiaty i
podziękowania od przyjaciół Maestry Belcanta i Towarzystwa Chopinowskiego w
Supraślu...
Po koncercie dzielimy się wrażeniami przy stole |
Śpiewny wieczór przeniósł się do mojego
salonu i to było nasze drugie babskie
belcanto. Tym określeniem nazwałabym wszystkie spotkania w gronie samych
tylko pań, organizowane dość często przez wiele lat, a ostatnimi czasy nieco
zaniechane.
Spotykałyśmy się w różnym
składzie i w różnych miejscach: w kinie, w teatrze, na koncertach, w pubach,
restauracjach, kawiarniach, w domku nad jeziorem na „Gołej Zośce”, na rynkach
staroci…, a także na naszych prywatnych salonach.
Spotkaniom tym zawsze
towarzyszyła dobra muzyka. Wymieniałyśmy się nowymi nagraniami przywiezionymi z
bliższych lub dalszych podróży, muzyką filmową, a także czasami tą zdobytą u niezwykle
miłej pani w nastrojowej klubokawiarni…
Tym razem spotkałyśmy się na koncercie kameralnym w Pałacu Buchholza, a później na szybko przyrządzonej kolacji u mnie. A jako, że był to dzień pracy i początek weekendu żadna z nas nie miała czasu na przygotowanie wykwintnych potraw, które nie rzadko pojawiały się na stołach podczas babskiego belcanta.
Zdążyłam jeszcze wstawić
szarlotkę do piekarnika i zrobić sałatkę śledziową z ziołami. Koleżanki
przywiozły sałatkę z łososia, koreczki śledziowe, a także paszteciki z postnym
nadzieniem, dwa gatunki ciast i dobre białe wino. Na stole nie zabrakło
wspomnienia gorącego lata - pachnących pomidorów i pochodzących z rejonu Morza
Śródziemnego oliwek.
Czas upływał miło, tym razem
jednak bez tworzących nastrój świec, na które od jakiegoś czasu mam alergię. A
szkoda! Wspominałyśmy stare dobre czasy i nasze szalone nie raz pomysły, które
doprowadzały nas do dzikich napadów śmiechu w następstwie, których
poprawiałyśmy makijaż.
Wspominałyśmy spotkania u Ewy „Paryżanki” w jej białostockim mieszkaniu, w którym spędza część swoich wakacji. Ponieważ obie nosimy to samo imię i to samo nazwisko, uznałyśmy więc za słuszne, żeby w odróżnieniu nadać jej taki przydomek. Ewa dobrze i nie banalnie gotuje. Na jedną z kolacji zaprosiła swoje przyjaciółki i moje, które znała od dawna. To był wieczór taneczny pełen dobrego humoru i różnych opowieści. Jedna z Ew, a było ich aż pięć opowiadała o swoich szalonych, motocyklowych podróżach po Europie…
Innym razem po wykwintnej kolacji
u „Paryżanki”, nazwanej wieczorem torebkowym, improwizowałyśmy jazdę pociągiem,
podskakując na czarnej skórzanej kanapie w rytm stukających o szyny żelaznych
kół. Ewa wywiązała nam pod brodami jednakowe chusteczki, zrobione naprędce z
kolorowych ściereczek kuchennych i tak oto babkowiny z torebkami na kolanach, z
odpowiednim ułożeniem nóg udały się w podróż ściśnięte w jednym przedziale,
opowiadając kolejno zabawne historyjki.
Wspomniałyśmy także wieczór kapeluszowy u Marianny. To nakrycie głowy króluje w jej szafach, a więc do wyboru, do koloru i do woli mogłyśmy dekorować nasze głowy, strojąc miny odpowiednio do kształtu kapelusza…
To niesamowite, ile wspólnych
radosnych chwil zapisałyśmy w pamięci…
Nie powiem, że nie spotykaliśmy
się w mieszanym gronie. Mnóstwa wspaniałych przeżyć dostarczały nam wyjazdy z
naszymi mężami i dziećmi, ale to już zupełnie inne belcanto, o którym być może
opowiem kiedyś…