Trasy naszej
kolejnej wycieczki po Podlasiu nie planowaliśmy, postanowiliśmy po prostu
wyjechać z domu w kierunku Krynek i spontanicznie wybrać jakąś drogę, najchętniej
polną. Za Krynkami wpadliśmy na pomysł odwiedzenia kilku wiosek. Zatrzymaliśmy
się w Plebanowie, gdzie niejeden
właściciel gospodarstwa posiada swój własny staw. Zresztą nie tylko w
Plebanowie można natknąć się na stawy hodowlane. Zobaczymy je w okolicach
Kundzicz, Górki, Trejgli, czy Białogorców, a wszystko to za przyczyną rzeki
Nietupy i krętych strumyków.
Zajrzeliśmy do Łowiska u Stacha, gdzie mimo pięknej pogody gości nie było, a smażalnia ryb oferowała jedynie cztery niewielkie kawałki karpia utytłane już w panierce i przechowywane w plastikowym pudełeczku, smażone frytki i kiszoną kapustę, za dość wygórowaną cenę - mało zachęcające menu!
Zajrzeliśmy do Łowiska u Stacha, gdzie mimo pięknej pogody gości nie było, a smażalnia ryb oferowała jedynie cztery niewielkie kawałki karpia utytłane już w panierce i przechowywane w plastikowym pudełeczku, smażone frytki i kiszoną kapustę, za dość wygórowaną cenę - mało zachęcające menu!
Na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą
skromny prowiant i urządziliśmy sobie piknik przed kolejnym przystankiem w
Górce.
Majątek
Górka jak każą wierzyć stare przekazy powstał w 1679 roku, jako jeden z
folwarków tatarskich nadanych płk Samuelowi Murza Krzeczkowskiemu. W jego skład
wchodził drewniany dworek, budynki gospodarcze, ziemia uprawna oraz rozległy
park. Po burzliwym okresie rozbiorów w roku 1797 dobra te przeszły w ręce
podstolego mścisławskiego Kobylińskiego. W 1801 córka podstolego Małgorzata
cały majątek wniosła w posagu do związku z rotmistrzem województwa wileńskiego
Michałem Korybut Daszkiewiczem. W 1890 roku miał miejsce pożar, w którym spłonął
prawie cały dwór. W ręku Korybut Daszkiewiczów dwór pozostawał do drugiej
wojny.
Do dnia dzisiejszego ostał się drewniany dworek, który najprawdopodobniej był tymczasową siedzibą Daszkiewiczów. Zawirowania losu stanęły na przeszkodzie odbudowania docelowego dworu, tym razem murowanego. Wspaniała aleja lipowa - pomnik przyrody - na końcu której spoczywa właściciel majątku, zdaje się prowadzić do skomplikowanych kart historii ziemi kryńskiej.
/źródło: notka umieszczona na tablicy informacyjnej/
Do dnia dzisiejszego ostał się drewniany dworek, który najprawdopodobniej był tymczasową siedzibą Daszkiewiczów. Zawirowania losu stanęły na przeszkodzie odbudowania docelowego dworu, tym razem murowanego. Wspaniała aleja lipowa - pomnik przyrody - na końcu której spoczywa właściciel majątku, zdaje się prowadzić do skomplikowanych kart historii ziemi kryńskiej.
/źródło: notka umieszczona na tablicy informacyjnej/
W Górce, drewniany dworek (prywatna
własność) wyglądał na opuszczony, a murowanego budynku z czerwonej cegły
strzegł kot. Jeszcze nie tak dawno ogromny staw dzisiaj zarósł i zamienił się
w mokradła. Zatrzymaliśmy się na mostku i wdychając powietrze przesycone
zapachem ziół podziwialiśmy przyrodę.
Polną drogą, szlakiem ekumeniczno-historyczno-przyrodniczym, o długości 5 kilometrów, przebiegającym wokół zbiornika Ozierany, pojechaliśmy do Kruszynian.
Szlak ten jest zasługą i wysiłkiem leśników, którzy na dawnych popegeerowskich nieużytkach odtworzyli niepowtarzalny krajobraz puszczy, wabiący legendami i osadzonymi w rzeczywistości opowieściami, ze starosłowiańską Dziewanną, Lasowitem - leśnym odpowiednikiem Świętowita, Samuelem Murzą Krzeczkowskim - założycielem tatarskich Kruszynian, bezimiennym Żydem, czy też z podlaskim diabłem Kuwasem i ozierańskim potworem Łobodą.
Szlak ten jest zasługą i wysiłkiem leśników, którzy na dawnych popegeerowskich nieużytkach odtworzyli niepowtarzalny krajobraz puszczy, wabiący legendami i osadzonymi w rzeczywistości opowieściami, ze starosłowiańską Dziewanną, Lasowitem - leśnym odpowiednikiem Świętowita, Samuelem Murzą Krzeczkowskim - założycielem tatarskich Kruszynian, bezimiennym Żydem, czy też z podlaskim diabłem Kuwasem i ozierańskim potworem Łobodą.
Zatrzymaliśmy się przy prawosławnej kaplicy cmentarnej pod wezwaniem Położenia
Ryzy Matki Bożej należącej do Ozieran Wielkich. Lokalne
święto - uroczystość Położenia Ryzy Matki Bożej, połączona z obrzędem święcenia
pól - przypada w dniu 15 lipca.
Na tablicy informacyjnej umieszczonej
nad brzegiem zalewu widnieje taka oto legenda o Łobodzie, którą przepisałam poniżej.
Wiosna roku 1537 nadeszła wyjątkowo
wcześnie. Już w lutym lody na rzece zaczęły pękać, a topniejący śnieg tworzył
rwące potoki nawet tam, gdzie normalnie nigdy nie płynęła woda.
Pełnomocnik króla Zygmunta I, Aleksander Chodkiewicz, przybył do dworu w Goniądzu, by żelazną ręką kontynuować pomiarę włóczną. Sytuacja wydawała się mu o wiele prostsza, niż w ubiegłym roku, bowiem bezkompromisowe działania królowej Bony doprowadziły do odebrania Radziwiłłowi dóbr rajgrodzko-goniądzkich, a pustka osiedleńcza doliny Biebry (Biebrzy) sprzyjała scalaniu.
Późnym wieczorem, gdzieś na początku marca, dotarł do dworu jeden z królewskich rewizorów, pochodzący z Mazowsza Michał Laskowski. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, by w jego rozbieganych oczach zobaczyć z trudem ukrywane przerażenie. Z chaotycznego sprawozdania udało się namiestnikowi ułożyć nieprawdopodobną historię.
Otóż, pośród przyrzecznych bagien, nieopodal osady osoczników Budne, żyją przybrawszy postać potworów podobnych ni to do wielkich jaszczurek, ni to gigantycznych węży, szatańskie pomioty. Opiekuje się nimi pięciu czmutarów, którym te gadziny są we wszystkim powolne. Nie dalej jak trzy dni temu rozszarpały na strzępy dziesięciu osoczników, gdy ci niepotrzebnie zbliżyli się do ich gniazda.
Chodkiewicz nie należał, ani do łatwowiernych, ani tym bardziej do strachliwych, a każdy sprzeciw karał gardłem. Stąd opowieść rewizora nie tyle go wystraszyła, co nie na żarty rozwścieczyła. Wczesnym rankiem następnego dnia, zabrawszy ze sobą oddział zaufanych Tatarów, wyruszył do osady osoczników.
Po forsownym marszu, późnym popołudniem, stanęli w Budnem. Okazało się jednak, że ani obietnica sowitej nagrody, ani równie sowite baty, nie były w stanie zmusić nikogo z miejscowych, by poprowadził tatarski oddział na bagna. Gdzieś pod wieczór zgłosił się garbaty smolarz, który mówiąc, iż z tymi gadzinami ma osobiste porachunki, zgodził się być przewodnikiem. Spokojny o wynik wyprawy namiestnik, wysławszy oddział, zasnął zdrożony w miejscowej gospodzie w towarzystwie dzbana miodu. O świcie obudziły go krzyki. Na podwórcu, z trudem trzymając się na nogach, stało trzech Tatarów i przewodnik. Czy bardziej przerażający był widok ich pokrwawionych ciał, czy też obłęd w oczach, trudno powiedzieć. W każdym razie z bełkotliwych, urywanych zdań smolarza wynikało, że gdy dotarli do chaty czmutarów, ci jakby na nich czekali. Starcie było przerażające. Ryczące potwory, ponaglane przez swych opiekunów rozdzierały na strzępy łuczników. Piekło trwało całą noc. Tylko zawdzięczając nieprawdopodobnej odwadze Tatarów, wybito wszystkie gadziny i ich opiekunów. Z całego oddziału pozostali tylko oni.
Następnego dnia, gdy Chodkiewicz wraz z przyboczną świtą wyruszył w powrotną drogę, trzej Tatarzy i przewodnik nie żyli. Jedni powiadali, że od ran, inni, że to namiestnik nie chciał pozostawić świadków. Lubił podobno wszystko doprowadzać do końca. Być może, ale tym razem niezupełnie mu się to udało. Bowiem, jak głosi przekaz, najmłodszy z braci czmutarów, choć ranny, zdołał w zamęcie walki schować do skórzanej torby dwa jaja swoich sobaczek, jak pieszczotliwie nazywał potworne gadziny i wymknął się przez bagna. Uciekał w stronę nieprzebytej Puszczy Knyszyńskiej. Z trudem przedzierając się przez nietknięte ludzką stopą lasy, myślał tylko o jednym. Umknąć prześladowcom i ochronić zamknięte w skorupach życie.
Piątego dnia pod wieczór przeprawił się po pękających lodach przez jakąś rzekę i dotarł do niewielkiej doliny, którą płynął obudzony wiosennymi promieniami słońca, strumyk. Czuł, że opuszczają go siły. W bagiennym oparzelisku z trudem wygrzebał dwa doły. Z pietyzmem umieścił w nich jaja, nad którymi szybko zamknęła się czarna maź. Dźwignął na wpół żywe ciało i jakimś nadludzkim wysiłkiem powlókł się w kierunku, gdzie jak mu się wydawało, słyszał odgłosy wsi. Było już zupełnie ciemno, gdy dopadły go wiejskie psy. Mężczyźni, którzy wybiegli z chałupy, z trudem odpędzili zajadłe kundle. Umierającego z ran i z wycieńczenia przybysza wnieśli do izby.
- Gdzie ja jestem? - wyszeptał gardłowym głosem
- Toż u nas, Panie, u Nawinek - usłyszał, a może już nie usłyszał.
Za chwilę bowiem oddał ostatnie tchnienie.
Rano pochowali go na skraju lasu. Tak jak przybył znikąd, tak i szybko o nim zapomniano.
Pozostała tylko legenda. No właśnie, czy aby na pewno tylko legenda? Jak to bowiem często bywa, życie dopisuje dalszy ciąg tego, o czym powiadają, że tego wcale nie było.
Minęły wieki. Pod koniec XX stulecia, w niewielkiej, malowniczej dolince, nieopodal wymierającej wioski Ozierany Małe, przegrodzono rzeczkę bez nazwy. I tak powstał zupełnie niemały zalew. Wpuszczono różnorakie ryby, przygotowano kąpielisko. Zaroiło się od wodnych ptaków.
Gdzieś, pod koniec 2003 roku pojawiły się pierwsze nieśmiałe plotki. Ktoś coś widział w ozierańskim zalewie, kogoś przestraszył ryk, czy też dziwny skowyt.
Z czasem niektórzy wędkarze zaczęli przebąkiwać o dużej, dziwnej rybie, pokazującej się w mgliste wieczory i ranki przy trzcinowym kożuchu. Kilku wspomniało nawet pół żartem, że może to jakiś potwór? Tylko nieliczni przypomnieli sobie starą opowieść o jajach potworów z biebrzańskich bagien, schowanych gdzieś koło Ozieran.
Czy to możliwe, że przetrwały tyle lat i dopiero teraz, w sprzyjających warunkach, w wodzie, wylęgły się z nich prehistoryczne potwory?
Tego nikt do końca nie wie, ale jak powiadają miejscowi, wieczorem, gdy mgły spowijają dolinę lepiej trzymać się od zalewu z daleka.
Pełnomocnik króla Zygmunta I, Aleksander Chodkiewicz, przybył do dworu w Goniądzu, by żelazną ręką kontynuować pomiarę włóczną. Sytuacja wydawała się mu o wiele prostsza, niż w ubiegłym roku, bowiem bezkompromisowe działania królowej Bony doprowadziły do odebrania Radziwiłłowi dóbr rajgrodzko-goniądzkich, a pustka osiedleńcza doliny Biebry (Biebrzy) sprzyjała scalaniu.
Późnym wieczorem, gdzieś na początku marca, dotarł do dworu jeden z królewskich rewizorów, pochodzący z Mazowsza Michał Laskowski. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, by w jego rozbieganych oczach zobaczyć z trudem ukrywane przerażenie. Z chaotycznego sprawozdania udało się namiestnikowi ułożyć nieprawdopodobną historię.
Otóż, pośród przyrzecznych bagien, nieopodal osady osoczników Budne, żyją przybrawszy postać potworów podobnych ni to do wielkich jaszczurek, ni to gigantycznych węży, szatańskie pomioty. Opiekuje się nimi pięciu czmutarów, którym te gadziny są we wszystkim powolne. Nie dalej jak trzy dni temu rozszarpały na strzępy dziesięciu osoczników, gdy ci niepotrzebnie zbliżyli się do ich gniazda.
Chodkiewicz nie należał, ani do łatwowiernych, ani tym bardziej do strachliwych, a każdy sprzeciw karał gardłem. Stąd opowieść rewizora nie tyle go wystraszyła, co nie na żarty rozwścieczyła. Wczesnym rankiem następnego dnia, zabrawszy ze sobą oddział zaufanych Tatarów, wyruszył do osady osoczników.
Po forsownym marszu, późnym popołudniem, stanęli w Budnem. Okazało się jednak, że ani obietnica sowitej nagrody, ani równie sowite baty, nie były w stanie zmusić nikogo z miejscowych, by poprowadził tatarski oddział na bagna. Gdzieś pod wieczór zgłosił się garbaty smolarz, który mówiąc, iż z tymi gadzinami ma osobiste porachunki, zgodził się być przewodnikiem. Spokojny o wynik wyprawy namiestnik, wysławszy oddział, zasnął zdrożony w miejscowej gospodzie w towarzystwie dzbana miodu. O świcie obudziły go krzyki. Na podwórcu, z trudem trzymając się na nogach, stało trzech Tatarów i przewodnik. Czy bardziej przerażający był widok ich pokrwawionych ciał, czy też obłęd w oczach, trudno powiedzieć. W każdym razie z bełkotliwych, urywanych zdań smolarza wynikało, że gdy dotarli do chaty czmutarów, ci jakby na nich czekali. Starcie było przerażające. Ryczące potwory, ponaglane przez swych opiekunów rozdzierały na strzępy łuczników. Piekło trwało całą noc. Tylko zawdzięczając nieprawdopodobnej odwadze Tatarów, wybito wszystkie gadziny i ich opiekunów. Z całego oddziału pozostali tylko oni.
Następnego dnia, gdy Chodkiewicz wraz z przyboczną świtą wyruszył w powrotną drogę, trzej Tatarzy i przewodnik nie żyli. Jedni powiadali, że od ran, inni, że to namiestnik nie chciał pozostawić świadków. Lubił podobno wszystko doprowadzać do końca. Być może, ale tym razem niezupełnie mu się to udało. Bowiem, jak głosi przekaz, najmłodszy z braci czmutarów, choć ranny, zdołał w zamęcie walki schować do skórzanej torby dwa jaja swoich sobaczek, jak pieszczotliwie nazywał potworne gadziny i wymknął się przez bagna. Uciekał w stronę nieprzebytej Puszczy Knyszyńskiej. Z trudem przedzierając się przez nietknięte ludzką stopą lasy, myślał tylko o jednym. Umknąć prześladowcom i ochronić zamknięte w skorupach życie.
Piątego dnia pod wieczór przeprawił się po pękających lodach przez jakąś rzekę i dotarł do niewielkiej doliny, którą płynął obudzony wiosennymi promieniami słońca, strumyk. Czuł, że opuszczają go siły. W bagiennym oparzelisku z trudem wygrzebał dwa doły. Z pietyzmem umieścił w nich jaja, nad którymi szybko zamknęła się czarna maź. Dźwignął na wpół żywe ciało i jakimś nadludzkim wysiłkiem powlókł się w kierunku, gdzie jak mu się wydawało, słyszał odgłosy wsi. Było już zupełnie ciemno, gdy dopadły go wiejskie psy. Mężczyźni, którzy wybiegli z chałupy, z trudem odpędzili zajadłe kundle. Umierającego z ran i z wycieńczenia przybysza wnieśli do izby.
- Gdzie ja jestem? - wyszeptał gardłowym głosem
- Toż u nas, Panie, u Nawinek - usłyszał, a może już nie usłyszał.
Za chwilę bowiem oddał ostatnie tchnienie.
Rano pochowali go na skraju lasu. Tak jak przybył znikąd, tak i szybko o nim zapomniano.
Pozostała tylko legenda. No właśnie, czy aby na pewno tylko legenda? Jak to bowiem często bywa, życie dopisuje dalszy ciąg tego, o czym powiadają, że tego wcale nie było.
Minęły wieki. Pod koniec XX stulecia, w niewielkiej, malowniczej dolince, nieopodal wymierającej wioski Ozierany Małe, przegrodzono rzeczkę bez nazwy. I tak powstał zupełnie niemały zalew. Wpuszczono różnorakie ryby, przygotowano kąpielisko. Zaroiło się od wodnych ptaków.
Gdzieś, pod koniec 2003 roku pojawiły się pierwsze nieśmiałe plotki. Ktoś coś widział w ozierańskim zalewie, kogoś przestraszył ryk, czy też dziwny skowyt.
Z czasem niektórzy wędkarze zaczęli przebąkiwać o dużej, dziwnej rybie, pokazującej się w mgliste wieczory i ranki przy trzcinowym kożuchu. Kilku wspomniało nawet pół żartem, że może to jakiś potwór? Tylko nieliczni przypomnieli sobie starą opowieść o jajach potworów z biebrzańskich bagien, schowanych gdzieś koło Ozieran.
Czy to możliwe, że przetrwały tyle lat i dopiero teraz, w sprzyjających warunkach, w wodzie, wylęgły się z nich prehistoryczne potwory?
Tego nikt do końca nie wie, ale jak powiadają miejscowi, wieczorem, gdy mgły spowijają dolinę lepiej trzymać się od zalewu z daleka.
A w Kruszynianach jak zawsze pełno gości. O Kruszynianach również tutaj.
Niedziela, 22 lipca 2018 roku
Dziękuję za wycieczkę wśród lasów i łąk. Aż słychać było odgłosy przyrody.
OdpowiedzUsuńRewelacyjna wycieczka. Świetna relacja i zdjęcia.
OdpowiedzUsuńEwo, takie wyprawy w Polsce lubię najbardziej. Skręcamy z trasy, odkrywamy ciekawe miejsca:) A Podlasie ciągle przed nami :)
Pozdrawiam Cię serdecznie w piękną słoneczną niedzielę. :)
Podlasie ma tyle ciekawych rzeczy, ze jakakolwiek drozka chowa niespodzianki, na dodatek wszystko w przebujnej przyrodzie. Tylko Kruszyniany sa mi znane, reszte z przyjemnoscia poogladalam..
OdpowiedzUsuńwidoki piękne! aż zachciało mi się męża pomolestować, żebyśmy gdzieś w Polskę ruszyli!
OdpowiedzUsuńBardzo idyllicznie. Tez będąc na Podlasiu przemieszczaliśmy się takimi szutrowymi drogami. Piękno natury w całej okazałości przebija z Twoich zdjęć, nie dziwię się więc komentarzom osób, które chciały by się znaleźć w takiej okolicy od zaraz. Ty masz takie widoki prawie na co dzień, mi muszą na razie pozostać wspomnienia/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Warto zajechać do ozieran małych - wioski zapomnianej przez Boga, historie i samorząd. Pod nr 1 znajdują się drewniane rzeźby lokalnego artysty, które zagrały w filmie kryminalnym "KRUK, szepty słychać o zmroku". W stodole znajduje się muzeum wsi, stare eksponaty, zdjęcia, rolnicze i pszczelarskie maszyny, można obejrzeć filmy "Plebanowo" i inne. Istnieje też możliwość przenocowania w stodole za symboliczne 20 złotych wśród wysuszonych ziół. DO dyspozycji sławojka, woda, grill, topinambur - leczy wszystko oprócz śmierci, wino, nalewki, eko-kiszonki. Opowieści właściciela - tzw. "chłopa dojeżdżającego" - ...z mchu i paproci. W tej niegdyś licznej wsi ( mieszkało około 200 osób) żyje teraz tylko 6 osób, potomków kniaziów Jaćwieskich. Mieszka tutaj najwięcej kawalerów, którzy marzą o prawdziwej miłości. Tutejszy miód jest najlepszy na świecie. Warto zatrzymać się i poczuć klimat Wschody i takie rosliny jak: skorzonerę,lędźwian ( zwany grochem ruskim, grochem piasków, soczewica podlaską) , lniankę, grykę bez chemii, herbatę IWAN CZAJ - z wierzbówki kipszycy, serdecznik - herbata i do palenia, lulecznice krajeńską, miechunkę rozdętą.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wyczerpujące wieści z Ozieran Małych. Przejeżdżaliśmy tamtędy i nie spodziewaliśmy się, że ktoś zechciałby nas gościć w swoich progach...
UsuńA tak na marginesie, znam kilka takich stodół na Podlasiu.
Pozdrawiam serdecznie :)
na przyszłość zapraszam do obejrzenia chłopskiego muzeum w stodole, obejrzenia filmów pt. "Plebanowo" z 1995 r.; "Wołkow"; "Chłopskie opowieści - wywiady niekończone Ozierany Małe na taśmach i w obiektywie" ; galeria zdjęć. Obowiązkowo wizyta w nowej "sławojce" ( WC) przy drodze, a w niej wycinki gazet - co kto napisał o Ozieranach Małych....
OdpowiedzUsuńOlu, dziękuję za info i pozdrawiam ciepło :)
Usuń