cd W ilu miejscach można być tylko jednego dnia, ile można
przeżyć, ile zobaczyć, ile zmysłów można porazić zamykając
za sobą drzwi domu.
Czasami nie mogę uwierzyć w to, że w ciągu kilku godzin, ba, kilku minut, sekund wydarzyło się aż tyle!
Ci co mnie znają, wiedzą już, że od dawna nie oglądam telewizji i że nade wszystko cenię sobie czas spędzony aktywnie na łonie natury. Być może kiedyś moja kondycja osłabnie i wówczas świat będę podziwiać z innej perspektywy, w inny sposób, ale póki co cieszę się, że moje fizyczne możliwości przewyższają często możliwości znacznie młodszych ode mnie osób i pozwalają mi na odcięcie się od wszelkich mediów, ogłupiających człowieka. Nie dam się zamknąć w domu przed szklanym ekranem i nie zrozumie mnie ten, kto jest jego niewolnikiem.
Moje emocje związane z moim odkrywaniem świata mogę porównać do emocji ślepca, który nagle odzyskał wzrok i oniemiał z wrażenia na widok tego co ujrzał.
Nie wszyscy posiadają taki dar i w błękicie na przykład nieba nie widzą niczego szczególnego, pod warunkiem że jest błękitne, chi, chi, chi i nie osnute sztuczną chmurą wywołaną przez opryski kancerogenną mieszaniną, która rozłożona w czasie drąży kamień jak przysłowiowa kropla wody, rujnuje nasze zdrowie, które z każdym oddechem obniża naszą odporność immunologiczną, a z każdą kroplą deszczu skaża glebę, która nas żywi.
Nie, nie, nie! Nie jestem oszołomem! Ale ten kto w to nie wierzy, może mnie tak nazywać. Obserwuję niebo i potrafię odróżnić zwykłe smugi kondensacyjne pozostawione na niebie przez przelatujące samoloty, od smug chemical trails (chemtrails), które krzyżują się jak szachownica, rozrastają w szerokość, po czym zbitymi w jedną masę kłębuszkami zasłaniają cały błękit nieba i odbijają promienie słoneczne. Nie tak dawno, zaledwie kilka dni temu kiedy zastanawiałam się nad faktem barku owych smug nad moją głową w ostatnich dwóch a może nawet trzech miesiącach, to one znowu się pojawiły...
Czasami nie mogę uwierzyć w to, że w ciągu kilku godzin, ba, kilku minut, sekund wydarzyło się aż tyle!
Ci co mnie znają, wiedzą już, że od dawna nie oglądam telewizji i że nade wszystko cenię sobie czas spędzony aktywnie na łonie natury. Być może kiedyś moja kondycja osłabnie i wówczas świat będę podziwiać z innej perspektywy, w inny sposób, ale póki co cieszę się, że moje fizyczne możliwości przewyższają często możliwości znacznie młodszych ode mnie osób i pozwalają mi na odcięcie się od wszelkich mediów, ogłupiających człowieka. Nie dam się zamknąć w domu przed szklanym ekranem i nie zrozumie mnie ten, kto jest jego niewolnikiem.
Moje emocje związane z moim odkrywaniem świata mogę porównać do emocji ślepca, który nagle odzyskał wzrok i oniemiał z wrażenia na widok tego co ujrzał.
Nie wszyscy posiadają taki dar i w błękicie na przykład nieba nie widzą niczego szczególnego, pod warunkiem że jest błękitne, chi, chi, chi i nie osnute sztuczną chmurą wywołaną przez opryski kancerogenną mieszaniną, która rozłożona w czasie drąży kamień jak przysłowiowa kropla wody, rujnuje nasze zdrowie, które z każdym oddechem obniża naszą odporność immunologiczną, a z każdą kroplą deszczu skaża glebę, która nas żywi.
Nie, nie, nie! Nie jestem oszołomem! Ale ten kto w to nie wierzy, może mnie tak nazywać. Obserwuję niebo i potrafię odróżnić zwykłe smugi kondensacyjne pozostawione na niebie przez przelatujące samoloty, od smug chemical trails (chemtrails), które krzyżują się jak szachownica, rozrastają w szerokość, po czym zbitymi w jedną masę kłębuszkami zasłaniają cały błękit nieba i odbijają promienie słoneczne. Nie tak dawno, zaledwie kilka dni temu kiedy zastanawiałam się nad faktem barku owych smug nad moją głową w ostatnich dwóch a może nawet trzech miesiącach, to one znowu się pojawiły...
Dziwię się, a wręcz nie rozumiem tych co wybierają się na wycieczkę do lasu ze słuchawkami w uszach, albo wjeżdżają samochodem na leśną polanę z nastawionym na cały regulator głośnikiem radiowym lub odtwarzaczem płyt CD, po czym z niego wysiadają i przez otwarte okna nadal słuchają jazgotu dobiegającego z wewnątrz, który mocno drażni tych co pragną posłuchać innej muzyki, innego śpiewu.
- Po co zatem walą na łono natury?
A no pogadać przez telefon komórkowy. Wczoraj na ten przykład, podczas mojej rowerowej przejażdżki, zrobiłam sobie krótki przystanek na plaży Pólka.
- I co widzę?
Jeden facet nerwowo chodzi wzdłuż brzegu rzeki i oczywiście rozmawia przez telefon, drugi zaś obserwuje jak jego dziecko karmi bułkami kaczki, a dwie towarzyszące im panie ściskają w dłoniach... - no co ściskać mogą? Oczywiście telefony komórkowe!
- Jaki zatem wniosek?
Połowa z nas nie dostrzega tego co się wokoło dzieje.
Dzisiaj rzadko kto chodzi na Pólko pieszo, z plecakiem, bez zbędnego sprzętu, dzięki któremu poprzez satelity zawsze można człowieka namierzyć czyli zlokalizować.
W wolne od pracy dni, tak zwane z angielska weekendy, ludziska tłumnie przyjeżdżają samochodami na Pólko, z bagażnikami upchanymi czym tylko się da. Na szczęście sprzątają po sobie i mnóstwo plastikowych butelek i kolorowych opakowań po sztucznej żywności wrzucają do śmietników poustawianych w wielu miejscach albo palą w ogniskach.
Kiedy ja byłam dzieckiem, na plażę nie zabierałam niczego. Pamiętam nawet dzień, w którym nauczyłam się pływać..., chi, chi, chi... pieskiem. Po szkole, poszliśmy sporą grupą kolegów i koleżanek nad rzekę, na Zajmę i właśnie tam to się stało. Nie miałam na sobie modnego stroju kąpielowego, jedynie zwykłe, jedwabne, bladoróżowe i nieco rozciągnięte bo niestety bez lajkry majtki, tak jak zresztą wszyscy. Wówczas to, po raz pierwszy oderwałam stopy od dna...
Rodzice nigdy nie towarzyszyli mi w tego typu zajęciach. Wszystkiego uczyłam się sama. Czasami na gwiazdkę pod choinkę dostawałam tylko odpowiedni sprzęt: łyżwy, sanki, narty - deski... i byłam puszczana na głęboką wodę...
Dzisiaj dzieci wyposaża się w gadżety takie jak na przykład zegarki, w których ukryte są chipy ułatwiające rodzicom zlokalizowanie dziecka. Mnie nikt nie pilnował, nie monitorował, nie śledził. Łaziłam po drzewach, wspinałam się na szczyty przedszkolnych przeplotni... i słowo daję nikt mnie nie straszył, że spadnę i się zabiję, że się utopię. A jak już kiedyś spadłam, nie z mojej winy zresztą, tylko źle przymocowanej poprzeczki na której się huśtałam, to nikomu o tym nie mówiłam ze wstydu...
Ech, przyszłość z wszczepionymi pod skórę chipami wcale nie jest tak odległa jak nam się wydaje, bowiem człowiekiem manipuluje się w taki sposób, że w końcu sam domagać się będzie wszczepienia go. Media zatrują ludziom umysły tak, że bać się będą własnego cienia i wszędzie widzieć będą tylko wrogów..., ale, ale, to temat rzeka... i może innym razem..., tymczasem wracam do... mojej czerwcowej soboty, przesyconej widokami ruin starożytnych licyjskich miast Patary, Ksantos, Letoon i Tlos, która zakończyła się wycieczką do Wąwozu Saklıkent wyrzeźbionego w Górach Akdağlar przez rzekę Ešen.
Niezwykłe przeżycie. Cały kanion ma osiemnaście kilometrów długości i oczywiście można go przejść pod warunkiem, że to lato i wody w kanionie jest mało, no i ma się do tego odpowiedni sprzęt.
Miejscami ściany wąwozu mają trzysta metrów wysokości, a przejścia są tak wąskie, że nie przepuszczają promieni słonecznych do jego dna.
Turysta, taki jak ja może próbować przejść czterokilometrowy, powiedzmy dość łatwy odcinek.
Poinformowana przez moją przewodniczkę, co powinnam, a czego nie, wyruszyłam na podbój kanionu. W autokarze zostawiłam prawie wszystkie moje rzeczy. Pod szeroką chustą miałam jedynie czarną bieliznę a na nogach buty - specjalnie do tego celu przywiezione i chi, chi, chi, oczywiście telefon komórkowy w dłoni, ale nie po to żeby przez niego gadać, tylko robić zdjęcia. Bałam się, że aparat fotograficzny wart kilka tysięcy złotych może wpaść do wody przy ewentualnym upadku. Telefonu nie byłoby mi żal. Jednak nie upadłam, co przytrafiło się pewnej kobiecie, która utytłała się cała błotem i niestety poobijała dość boleśnie.
Najtrudniejszy był początek dostępnej turystom trasy, jako że właśnie tam wpadały z gór rwące strumienie i mieszały się z biało-szarą błotnistą wodą rzeki.
Ja to mam szczęście, bo kiedy potrzebuję wsparcia, to zawsze pojawi się jakiś Anioł Stróż, w najtrudniejszym przejściu poda rękę i przeprowadzi bezpiecznie. Chi, chi, chi, a może to ja byłam dla niego świętym Krzysztofem?
W takich miejscach stoją tubylcy z aparatami fotograficznymi, robią zdjęcia i przy wyjściu z wąwozu sprzedają je.
Tak na oko przeszłam około dwóch kilometrów w jedną stronę. Ze względu na przeszkodę, której nikt nie pokonał, a próbował, wróciłam z powrotem. Po obu stronach owej przeszkody tkwiły zbyt wysokie do sforsowania głazy. Po jednym można by było się wdrapać tytłając w błocie całemu ryzykując oczywiście ześlizgnięciem się, jako że woda płynęła tam wartko. Przed drugim kamieniem zaś, błotnisty dół sięgał pachwin i trudno było oderwać nogi od grząskiego dna.
Ci co mieli nieodpowiednie obuwie, tracili je, niektórym pękały paski od sandałów i brnęli w błocku tylko w jednym.
Powietrze w kanionie było świeże, dobrze przefiltrowane i warto było podjąć trud przejścia nawet kilkudziesięciu metrów. Ci co nie lubią takich przygód obserwowali z drewnianych tarasów tych co je lubią .
Wspaniała przygoda! A następnego dnia, w niedzielę były inne błota i cudowny rejs po rzece Daylan oraz plaża Iztuzu.
Sobota, 7 czerwca 2014 roku
cdn
cdn