sobota, 10 grudnia 2011

Nasze smutki i radości


Sobota, 10 grudnia 2011 roku

     Całe popołudnie przeglądam zdjęcia i przypominam sobie wszystkie nasze zwierzęta, które mieszkały z nami za przyczyną mojego męża.

Ustka - Ryszard ze swoim psem Barym
     Bary pochodził z Ustki. Tam Ryszard odbywał służbę wojskową i stamtąd przywiózł wilczura z klapniętymi uszami i zadartym ogonem. Bary, był niesłychanie towarzyski i lubił wędrówki.  Mieszkał w budzie na podwórku moich rodziców, bo u nich mieszkaliśmy na początku naszego małżeństwa...

Kot Cyryl i suczka Fika

W drodze do Suwałk - przystanek na zabawę

Morskie Oko - Ryszard z Fiką

Komosa - Ryszard z Fiką i dziećmi mojego brata

Fika czuwa nad bezpieczeństwem Wojtusia

Gdzie my tam i nasza Fika

     Któregoś razu Ryszard przyniósł w kieszeni tyciutkiego, bielusieńkiego szczeniaka - suczkę, którą nazywaliśmy Fika, Fifcia, Fifka, Ficzka, Fikunia, Fifa…To maleństwo cechowało wysokie IQ. Spało gdzieś pomiędzy naszymi stopami, zakopane pod kołdrą, jeździło z nami na rowerze, na każde wakacje: w góry, nad morze, nad jeziora, a kiedy urodził się Wojtek, Fifcia postanowiła pilnować nasze maleństwo i nie odstępować go ani na krok. Nie pozwoliła nikomu zbliżyć się do dziecka…

Ryszard z Bazylem i dziećmi moich braci

Bazyl

Bazyl darzył Wojtusia szczególnymi względami

Wojciech z Zezetką i Bazylem

    Był też Bazyl, wilczur przygarnięty z ulicy, wałęsający się zazwyczaj przed budynkiem szkoły podstawowej. On tak jak Bary zamieszkał na podwórku, ale już na innej posesji ze starym drewnianym domem, którą kupiliśmy po powrocie z Francji i od podstaw urządzaliśmy. Bazyl miał cechy wilka i ciekawy charakterek. To ja wybudowałam mu dom z podwójnymi ścianami wypełnionymi styropianem, ocieploną podłogą i dachem pokrytym zieloną bitumiczną dachówką…

Przymusowy areszt w ramionach Wojtusia

Jak by tu wyzwolić się z tych zbyt czułych ramionek...

Przyjaciele

     Fifcia zaledwie kilka lat cieszyła się nowym podwórkiem. Rozpaczaliśmy bardzo po jej stracie. Nie chciałam więcej psów i powiedziałam dość. Moje veto psom, nie trwało długo. Po dwóch latach zaledwie, mój mąż, znowu przyniósł w kieszeni szczeniaka, tym razem czarną jak węgielek suczkę. Kupował na rynku truskawki od kogoś, kto szukał dla niej tak zwanego dobrego domu. No i znalazł. Ryszard chętnie zabrał psa, wiedząc, że będę niezadowolona. Nie wniósł szczeniaka do domu, tylko zostawił w ogrodzie, licząc na to, że kiedy go zobaczę zmięknę i litościwym sercem przygarnę... Nazwaliśmy ją Zezet. Urocze pełne wdzięku stworzenie wypełniało nasz dom radością i zabawą. Później, kiedy i stary Bazyl „padł”, Ryszard, do towarzystwa małej kupił z hodowli, psa myśliwskiego - gończego polskiego z nadanym mu już imieniem Mahoń. Oczywiście oba psy zamieszkały pod dachem, razem z nami. Nie lubię, kiedy zwierzęta tracą energię na ogrzanie ciała w zimne i deszczowe dni…

Cito i ja w modernizowanym ogrodzie

      W domu były także koty – wojownicze samce, bestie ciągle poranione, poobdzierane z licznymi śladami po walkach stoczonych z kotami z sąsiedztwa. Kiedyś, kiedy mieszkaliśmy jeszcze u moich rodziców, przywieźliśmy cudnej maści kociątko z okolic Warszawy. Maluch chodził w pomponiastych spodniach, wachlował pawim ogonem i kradł gorące kotlety mojej mamie prosto z patelni i nigdy się nie poparzył. Nazwaliśmy go Cyryl…
     Na bezmyślne personifikowanie naszych zwierząt zwrócił uwagę teść i od tamtej pory staranniej wybieraliśmy imiona...
     W nowej posesji zamieszkał kot Cito, Citek, Cituś...
Żył dość długo, ale któregoś razu nie wrócił do domu i po trzech miesiącach postanowiliśmy adoptować innego. Byliśmy całą trójką na przejażdżce rowerowej na Porzeczkowych Wzgórzach. Odwiedziliśmy znajomych, którzy znaleźli na przystanku autobusowym bezpańskie kociątko. Zapakowałam kociaka do plecaka i przywiozłam do domu, ku uciesze syna i męża. Kot z Porzeczkowych Wzgórz otrzymał imię, Frycuś, Frycek …

Frycuś z Porzeczkowych Wzgórz

Frycek - zabawka

Wojtek z Zezunią, a Florian z Fryckiem

Z Zezetką i Mahoniem

      Kiedy Mahoń pojawił się w domu Frycek był już dorosłym osobnikiem i nie dał sobie w kaszę dmuchać. Kotów sąsiadów nasz pies myśliwski nie tolerował. Musiały się mieć na baczności i omijać szerokim łukiem nasze podwórko, co też czynią. Zdarza się, że czasami takiego niedoświadczonego młodzika Mahoń zapędzi na drzewo i niestety bez interwencji pańcia lub pańci się nie obejdzie. Trzeba go wziąć na smycz odciągnąć od miejsca gdzie znajduje się ofiara i pozwolić jej bezpiecznie opuścić podwórko…
     Po śmierci Zezetki został tylko Mahoń. On też smutno patrzy nam w oczy, jakby pytał gdzie jest jego mała towarzyszka…

Ech, zostałem sam...

2 komentarze:

  1. Piękna opowieść i zarazem smutna. Ja też mam przejścia ze zwierzakami, ale o nich nie lubię mówić. Więcej smutków, niż radości. Nie mam niestety szczęścia do psów, jeden uciekł, dwa inne w różnych domach i okresach otruli sąsiedzi, jeszcze inny to istne skaranie, przez którego wiem, że psów już nie chcę. Jeśli po Faksie będę jeszcze miała ochotę na jakiegoś zwierzaka, to najwyżej kota. Zbyt wielki ze mnie domator a pies, pomimo swej czułości, szczerości i entuzjazmu, to jednak zbyt wielki obowiązek.
    Fajnie, że utrwalasz zwierzaki na zdjęciach, ja też mam troszkę. Musimy o nich pamiętać, bo każdy jest pewnego rodzaju lekcją.

    Pozdrawiam serdecznie, trzymaj się Słońce :*

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Barbara Silver
    Pies potrzebuje dużo ruchu i przestrzeni. Ja osobiście nie mogłabym zapewnić takich komfortowych warunków moim zwierzętom, natomiast Ryszard tak. To on dba o ich prawidłowy rozwój i funkcjonowanie. Nie powiem, że mu w tym nie pomagam, ale to on codziennie rano o godzinie 6:00 wychodzi z nimi na spacer, to on je karmi, wozi na badania okresowe itd...
    Podziwiam jego odpowiedzialność i jego przywiązanie...

    Dzięki za to Słońce i pozdrowienia.
    Ja także przesyłam Ci moc dobroci :)))

    OdpowiedzUsuń