wtorek, 29 września 2015

Most Mirabeau, Guillaume Apollinaire, Marie Laurencin, Pablo Picasso i inni...



    Paryski Most Mirabeau - Pont Mirabeau zawsze kojarzyć mi się będzie z Guillaume'm Apollinaire'm - przedstawicielem francuskiej awangardy poetyckiej, prekursorem prądów sztuki współczesnej, kubizmu, fowizmu, dadaizmu, surrealizmu, które narodziły się na Montmartrze.
    Ale nie tylko mnie Pont Mirabeau kojarzy się z Apollinaire'em - poetą przełomu wieków, dziewiętnastego i dwudziestego. Francuzom także.
    Na moście odnajdujemy fragment wiersza, znanego wszystkim miłośnikom literatury francuskiej, a także tym, którzy niegdyś z uwagą słuchali wykładów swoich nauczycieli języka polskiego...
    Wiersz ten doczekał się również wielu interpretacji muzycznych...

    O mostach paryskich pisałam już nieraz i zapewne jeszcze nie raz do nich powrócę.
     Most Mirabeau, jest kolejnym moim ulubionym miejscem skąd rozpoczynałam nie jedną wędrówkę wzdłuż Sekwany, zarówno prawym jak i lewym jej brzegiem, ale o tym w innych postach.

     Dzisiaj coś niecoś o samym poecie, który mimo swojego krótkiego życia (1880-1918) odegrał ogromną rolę w kształtowaniu awangardy, nie tylko w poezji ale i w sztuce.
    Sympatyzował z wieloma artystami tamtego okresu. Przyjaźnił się między innymi z Picassem wnosząc cenny wkład do zyskania przez Picassa popularności. Spotkali się pewnego wieczoru w sali na zapleczu baru Fox, na ulicy Amsterdam, gdzie Apollinaire zwykł czekać na pociąg, którym wracał nocować do matki w
Le Vésinet.
    Apollinaire był wtedy tęgim młodzieńcem o miękkich rysach, małych mięsistych ustach smakosza i silnie zakrzywionym nosie: coś w rodzaju Napoleona wyrzeźbionego
w smalcu. Picasso uderzony i ujęty tą sylwetką zrobił mu dziesiątki portretów, szkiców i karykatur, przedstawiając go jako boksera czy też jarmarcznego siłacza...
    Jednak jego otyłość była pozorna i nie był wcale taki korpulentny jak sądzono. Poeta zwykł bowiem nosić na sobie jedną na drugiej niewiarygodną ilość sztuk bielizny osobistej i kiedy był nagi wydawał się być smukły.

   
Zetknięcie się z malarstwem Picassa głęboko poruszyło Apollinaire'a. Nieboracy z okresu niebieskiego i smukli akrobaci z okresu różowego stali się punktem wyjścia jego działalności jako krytyka sztuki, ale jego entuzjastyczne artykuły wynikały chyba bardziej z krytyki uczuciowej niźli z analizy estetycznej.
    Ze wzruszeniem opisuje kobiety już nie kochane, żebraków zużytych przez życie, nie całowane dzieci, siostry-podlotki toczące pod stopami wielką kulę akrobatów, na której utrzymują równowagę - cały ten melancholijny i dekadencki świat powoływany przez Picassa do życia.
    Ponoć wszyscy, którzy go znali twierdzili, że nie rozumiał malarstwa, ale bez niego wielu artystów potrzebowałoby więcej czasu, żeby się przebić i zatriumfować a nade wszystko obudzić w sobie wiarę we własne talenty.

 
   W życiu codziennym Guillaume Apollinaire nie miał w sobie niczego z umęczonej, niespokojnej istoty, takiej jakie występują w jego wierszach i listach. Miał bardzo żywy pociąg do rubasznych a nawet wulgarnych kawałów i historyjek, można też powiedzieć, że bywał niechlujny, niedomyty, często ubierał się w pomięte garnitury o zdeformowanych kieszeniach, w które wpychał pliki rękopisów, miał skłonności do łakomstwa...
    - A co z kobietami?
    Dla mnie Apollinaire kojarzyć się zawsze będzie z Marie Laurencin, której prawdziwie kobiece i urzekające malarstwo oglądałam między innymi w Orangerie...
    Głęboko w pamięć wrył mi się obraz pędzla Henri Rousseau przedstawiający Marię i Guillaume'a, który wisi w galerii Kunstmuseum w Bazylei i który także często prezentowany jest w podręcznikach do nauki języka francuskiego.

     
       Marie Laurencin była muzą Apollinaire'a. Mówił o niej
    - Ona jest wesoła, dobra, dowcipna, ma taki talent. Jest małym słoneczkiem. To ja w kobiecej postaci!
  
Związek ich zainicjował nie kto inny jak Picasso, który spotkał Marię w jednej z galerii i pomyślał, że może stać się bratnią duszą do przezwyciężenia osamotnienia uczuciowego poety. Jego intuicja była nieomylna bowiem oboje odnaleźli się w sobie. Oboje byli naznaczeni piętnem dzieci naturalnych i łączyło ich wspólne zamiłowanie do ekscentryczności, zamiłowanie, które sprawiało, że milcząca zazwyczaj Maria nagle zaczynała rżeć jak koń. Ech, tolerowano ją przez wzgląd na Apollinaire'a ale tak naprawdę nie uznano jej nigdy za swoją!
    Była inteligentna i przełykała zniewagi artystów w milczeniu. W swoich wspomnieniach pisze:
    Wszystko czego się nauczyłam zawdzięczam ludziom, których nazywam wielkimi malarzami, moimi współczesnymi: Matisse'owi, Derainowi, Picassowi, Braque'owi. Nie będą pewnie zadowoleni, że cytuję ich nazwiska. Nasuwa mi to pewne porównanie z pewną arią Carmen: Ja ciebie kocham, lecz ty mnie nie.
    Według Fernandy  Olivier, która miała jasność spojrzenia, jaką daje odraza (nie przełknęła karykatury, jaką zrobiła jej Maria, zaopatrując podpisem Pani Pikaço - czytaj pikasso), jej anemiczne malarstwo wywodziło się z prostej linii z Journal des Dames et des Demoiselles...
    Ech, trzeba było miłosnego zaślepienia i niewiedzy Apollinaire'a, aby zaliczyć Marię Laurencin do malarzy-kubistów.
    Ich współżycie nie było bynajmniej radosne. Poeta przyzwyczajony do przypadkowych miłostek, był nieśmiały, a zarazem brutalny. Wysoka, szczupła, koścista Marie, stanowiła pod względem fizycznym przeciwieństwo zakochanego w niej po uszy poety. Była natchnieniem dla kliku najtkliwszych wierszy jakie zna literatura francuska.
    Na początku tysiąc dziewięćset czternastego roku Maria opuściła Guillaume'a i poślubiła pięknego Niemca z Montparnasse'u Ottona von Waëtjena, z którym schroniła się w Hiszpanii i z którym rozwiodła się sześć lat później. Wróciła do Paryża i wiodła życie kobiety niezależnej i wyzwolonej...

- A Apollinaire?
- Pozostał nad otchłanią cierpienia, jaka się przed nim otwarła...


Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana
I niejedna miłość
Czy nie dość wspominana
Po bólu zawsze radość niespodziana

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Z twarzą do twarzy połączmy ramiona
Nieruchomi kiedy
Pod mostem ramion kona
Fala od wiecznych spojrzeń umęczona

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Miłość jak woda bieżąca odpływa
I odpływa życie
Woda jakże leniwa
Nadzieja nasza jakże natarczywa

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Niech dni się toczą jak rzeka wezbrana
Ni czas nie zawraca
Ni miłość pożegnana
Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana
Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję
                     
/tłumaczenie Adam Ważyk/

    Ech, westchnęłam głęboko stojąc na Moście Mirabeau, uwieczniłam go na fotografiach i zamyślona powlokłam się lewym brzegiem Sekwany w stronę wieży Eiffla...

















Żródło: "La vie quotidienne à Montmartre au temps de Picasso 1900-1910" - Jean Paul Crespelle (Montmartre w czasach Picassa 1900-1910 w przekładzie Mieczysława Bibrowskiego)

niedziela, 27 września 2015

Paryż w rysunkach Yukié Matsushita




     Paryż, stolica luksusu, mody, sztuki, literatury..., miasto wspaniałych budowli, bogatej historii lśni jak brylant i usuwa w cień resztę Francji.
    To miasto świata, które albo się kocha albo nienawidzi, miasto, które potrafi oczarować, uwieść i brutalnie odepchnąć, zamknąć w przepychu, albo uwięzić w ubóstwie..., to miasto, którego szczególny urok tkwi w kontrastach...
    Dla mnie to także miasto pełne niespodzianek, gdzie każdy artysta, może siebie zaprezentować, gdzie dla każdego znajdzie się jakieś miejsce...

   
Yukié Matsushita do Paryża przyjechała po raz pierwszy w czasie ferii zimowych. Studiowała wówczas w
Binghamton University w stanie Nowy York i jak sama mówi, było wtedy zimno i ponuro, ale jej duszę urzekło piękne, połyskliwe światło, którego blask mocno utkwił w jej sercu... Uwielbiała przesiadywać w paryskich kawiarniach, popijać gorzkie espresso i rysować... Podróż ta odmieniła jej życie.

   
Po ukończeniu Binghamton University Yukié przeniosła się do Nowego Yorku, gdzie studiowała rysunek i techniki sztuk graficznych w Szkole Sztuk Wizualnych - School of Visual Arts, którą ukończyła z wyróżnieniem i pracowała jako grafik w różnych firmach.  

   
Urodziła się w Japonii w Fukushima, mieście o którym głośno było w dwa tysiące jedenastym roku, kiedy to w wyniku tsunami spowodowanego przez trzęsienie ziemi u wybrzeży Honsiu doszło do serii wypadków jądrowych w elektrowni atomowej Fukushima I ...
     Kiedy Yukié była w wieku przedszkolnym, jej matka z trójką dzieci przeniosła się do Tokio, a kiedy skończyła dwanaście lat wyjechali do Stanów Zjednoczonych i zamieszkali
w Greenwich, w stanie Connecticut. Dzisiaj wszyscy dzięki matce utrzymują się ze sztuki, bo to ona zachęcała swoje dzieci do prac ręcznych dostarczając im zamiast zabawek przeróżnych materiałów plastycznych, sama także jest artystką, projektuje torebki dla Donny Karan.

   
Yukié Matsushita urzeczona paryskim światłem podczas swojego pierwszego w nim pobytu zamieszkała w Paryżu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. Przez siedem lat pracowała jako grafik w małej agencji reklamowej. Dzisiaj jest niezależnym ilustratorem i grafikiem i od dwa tysiące trzeciego roku bierze udział w lokalnych wystawach sztuki. Inspiruje ją nade wszystko miasto...
    Spotkałam ją latem ubiegłego roku w Le Beffroi przy 4, place du Louvre, gdzie prezentowała swoje prace. Opowiedziała mi o swojej miłości do Paryża, która aż wylewa się z jej rysunków. Podobały mi się bardzo jasne wnętrza, z okien których widać zawsze jakąś charakterystyczną budowlę, ogród czy park. Sam fragment pokoju z oknem, z którego autorka obserwuje miasto sprawia wrażenie szczęśliwej przystani, domu w którym nie brak miłości, domu w którym mieszka ze wspaniałym mężem i lojalnym kotem Notcha.








    Zresztą popatrzcie sami na szeroki, szczery uśmiech Yukié i na jej prace miłe w odbiorze, które prezentowała w Le Beffroi - wieży/dzwonnicy wybudowanej w stylu gotyckim przez
Theodora Ballu na początku drugiej połowy dziewiętnastego stulecia, której najstarsze romańskie elementy widoczne dzisiaj pochodzą z dwunastego wieku.
    Wieża znajduje się między Kościołem Saint-Germain l'Auxerrois a budynkiem merostwa - pierwszej dzielnicy Paryża, na wprost wejścia do Luwru...
    Dzisiaj pokażę tylko kilka zdjęć tego zabytku, inne zaprezentuję przy okazji kolejnych wycieczek. Przy innej także okazji opowiem o Kościele Saint-Germain l'Auxerrios, bowiem w tej świątyni pochowano wielu artystów, architektów, malarzy, rzeźbiarzy..., a w tysiąc pięćset siedemdziesiątym drugim roku  dźwięk dzwonów tego kościoła dał sygnał rozpoczęcia tak zwanej nocy świętego Bartłomieja, lub też krwawego wesela paryskiego podczas którego dokonano rzezi hugenotów...







Od dwa tysiące dwunastego roku Yukié Matsushita prowadzi swojego bloga http://www.illustratorinparis.com/  

Paryż, 5 sierpnia 2014 roku

piątek, 25 września 2015

Poznaję świat, czyli coś o życiu rogatej i nierogatej społeczności...


      No i pada od rana..., a zaczęło się burzą z piorunami..., siadam więc do napisania kolejnego posta, wracając myślami do wczorajszego, pogodnego, ciepłego, pełnego wrażeń dnia...
    - A jakich wrażeń, zaraz opowiem, bo dla mnie to co zobaczyłam było całkiem nowym doświadczeniem... hym..., związanym z krowami...
    - Ale od początku...
    Tym razem nie pojechałam sama na przejażdżkę rowerową po znanych mi okolicach Supraśla lecz poprosiłam przyjaciółkę o towarzystwo. Zofia, bo tak jej na imię, przystała na moją propozycję wyjazdu bez wahania.
    Najpierw miałyśmy w planach leśną drogę do Zasad - wsi gdzieś na końcu świata, do której do tej pory nie wybudowano żadnej drogi, mam na myśli chociażby utwardzoną żwirową nawierzchnię. We wsi mieszka mój stryj, więc leśne ścieżki nie są dla mnie tajemnicą, a i grzybowe miejsca znam i chciałam sprawdzić, czy może już
się coś wysypało po letniej suszy i skromnych opadach deszczu ostatnimi czasy. Z Zofią jeździłyśmy tam rowerami, nie tak dawno, kiedy żyła jeszcze żona mojego stryja. Po grzybobraniu odpoczywałyśmy w ich wiejskim niezwykle gościnnym domu...

   
W ostatniej chwili zmieniłyśmy jednak  trasę i pojechałyśmy najpierw do Krzemiennego, a później do Surażkowa...
    Nasza wspólna droga rozpoczęła się na Nowym Świecie - ulicy prowadzącej do grobli między Starą rzeką Supraśl a Nową rzeką, zwaną także Kopanicą - wspominałam o niej kilka dni temu, pierwszego dnia astronomicznej jesieni.  
    Tym razem jednak przeprawiłyśmy się w Krażowatej kładką przez jaz i cały czas lasem próbowałyśmy się przedrzeć do Krzemiennego.
    - No właśnie przedrzeć!
    Już na samym jej początku, kiedy tylko opuściłyśmy łąkę, natrafiłyśmy na stado krów, które maszerowało przed nami z Dębowika. I nic by w tym dziwnego nie było, gdyby z owym stadem maszerował jakiś człowiek, ale nie, krowy szły same, a ponieważ ani ja, ani Zofia nie znamy się na rogaciźnie i nie wiemy jak takie zwierzęta mogą się zachowywać wśród obcych nieznanych im zapachów ludzkich, nie ryzykowałyśmy wyprzedzania ich, tym bardziej że stado prowadził byk - wyraźnie dorosły osobnik z charakterem, a pochód zamykał również byk, młodzik, ale jak widać było, odpowiedzialny za trzymanie dyscypliny na tyłach.
    Ech, no i jechałyśmy wolno za osiemnastoma rogatymi sztukami bydła, obserwując jak się owa rogata społeczność zachowuje.

   
Wszystkie zwierzęta doskonale wiedziały dokąd idą i wszystkie miały swoje wyznaczone miejsce we wcale nie chaotycznie uformowanej kupie. Na początku kroczyły starsze osobniki, później młodsze, a na końcu szła ciężarna łaciata, której nawet na moment nie spuszczał z oka młody czarny byczek, nawet wtedy kiedy przyszła krowia mama zatrzymywała się na chwilę ażeby skubnąć jakieś zioło.
    My także miałyśmy swoje wyznaczone miejsce i od czasu kiedy tylko byczek ofuknął nas za próbę wyprzedzania stada, podążałyśmy grzecznie za nim, zamykając pochód.  
    Nie patrzyłam na licznik, ale jakieś dwa i pół, może trzy kilometry jechałyśmy sobie spokojnie bez większego wysiłku.
    Na przedzie dały się zauważyć dwie krowy, jedna czarna, druga czerwona, obie ciekawskie, lubiące co jakiś czas zboczyć z drogi, czarna wyraźnie sugerowała zmianę trasy, ciągnęła w las, czerwona zaś lubiła się posilić  przydrożną rośliną... Ich kapryśne występki z szeregów nie trwały długo, po chwili wracały i szły dalej. Wszystkie pilnowały się wzajemnie i przywoływały do porządku te, które chciały być może wyjść na czoło, czy też pozostać w tyle...
    A my pamiętając o swoich pozycjach jechałyśmy sobie z wolna nabierając w nozdrza zapachów stada i uważałyśmy na koleiny, na które od czasu do czasu z tylnych krowich wyjść spadały placki.
    W pewnym momencie młodzikowi najwyraźniej zaswędział kark bo uskoczył w bok pod świerczek odpowiedni do jego wzrostu i tam ocierając się o rozłożystą gałąź ulżył sobie w tym napadzie swędzenia... 









    Ech, i tak dotarłyśmy do Krzemiennego gdzie stadko rozpierzchło się po łące i natychmiast zabrało się za gryzienie zielonej świeżej trawy...
    Nie tak od razu też przebiłyśmy się do niewielkiego pomostu zawieszonego nad taflą wody. Po kilku minutach na tę samą ścieżynę wiodącą nad rzekę wkroczył i przywódca stada. Najpierw obwąchał dokładnie mój rower, w szczególności zaś kierownicę, po czym najwyraźniej rozmyślnie przewrócił go, wkroczył na zieloną ścieżkę i skubiąc trawę pomału zbliżał się do nas.
    - Zosiu, skoro mój rower, to żadna przeszkoda dla byka to może... ???
    Nie naradzałyśmy się co zrobić, tylko natychmiast zeskoczyłyśmy z niezbyt solidnego pomostu i poprzez łąkowe chaszcze dotarłyśmy do naszych pojazdów...












    - Uf, westchnęłyśmy z ulgą kiedy już znalazłyśmy się w Krzemiennych Górach, na piaszczystej drodze do Surażkowa.
    Zatrzymałyśmy się na rozdrożu przy Leśnej Galerii  Powstania Styczniowego






    Ech! Kiedy widzę ogromne ciężkie pojazdy wywożące z lasu drzewo to serce mi się kroi na kawałki. Tyle tego wycięto! Tyle tego wycięto!


    Do gospodarstwa agroturystycznego Ritowisko w Surażkowie wpadam co jakiś czas. Wczoraj gospodarz opowiedział nam coś niecoś o swojej hodowli koni. Ma ich piętnaście z czego dwa pensjonariusze.
    W oddzielnym boksie, z okienkiem wychodzącym na polną uliczkę mieszka ogier Kladruber, Generalissimus Ravella XLI, zwany dumnie przez gospodarza historycznym bankiem genów, albo też CK - koniem cesarsko królewskim...
    W boksie jednej ze stajni zamieszkał źrebak. Odizolowany od ciężarnej matki spędził tam dopiero pierwszą noc, którą przepłakał nie oszczędzając spokojnego snu jego właścicielowi...






























    Obejrzałyśmy konie, pogadałyśmy z pełnym poczucia humoru gospodarzem, pochodziłyśmy po łąkach, no i wreszcie inną drogą, przecinającą to samo rozdroże z Leśną Galerią Powstania Styczniowego dojechałyśmy do Dębowika, później przeprawiłyśmy się przez rzekę nową zadaszoną kładką i groblą dotarłyśmy do Supraśla...  





                                Supraśl, 24 września 2015 roku