poniedziałek, 9 stycznia 2012

Co widział kamerdyner

 Sobota, 7 stycznia 2012 roku

Świątecznie we foyer Teatru Węgierki

    Nie jestem znawczynią sztuk teatralnych. Teatr kocham miłością spontaniczną i nie zastanawiam się nad wyborem spektaklu. Samo przebywanie w świecie komedii i dramatów, rozgrywających się na scenie magicznego budynku, pełnego różnych tajemniczych miejsc jest dla mnie zawsze wielkim przeżyciem.
Oglądając przedstawienie nie skupiam się tylko i wyłącznie na treści, ale na grze aktorskiej, na dekoracjach, kostiumach, rekwizytach, na całej tej rzeczywistości budowanej specjalnie dla mnie jako widza. Dobry teatr pobudza moje zmysły, uruchamia moją wyobraźnię, jednym słowem działa na mnie tak jakbym była jego częścią…
    Aktor i widz, najważniejsze, współzależne od siebie elementy sztuki teatralnej.
    Artysta powinien zagrać tak, żeby wciągnąć mnie we wszystkie niecne sprawki, intrygi, kłamstwa, miłosne przygody… Jego gra powinna rozgrzewać moje policzki do czerwoności, trzymać w napięciu do tego stopnia, żeby moje plecy prostowały się i odklejały od oparcia, miękkiego wygodnego fotela, a w rozpalonej głowie kotłowały myśli, co też się będzie działo dalej. Moja reakcja, moje zainteresowanie, powinno z kolei wyzwalać w odtwórcy cały kunszt aktorski, cały warsztat nabytych umiejętności i doświadczenia…

Teatr i ja

Moje Szczęście we foyer Teatru Węgierki

   Są sztuki teatralne, których nigdy nie zapomnę. Dwadzieścia lat temu byłam w Krakowie – Nowej Hucie, w Teatrze Ludowym na przedstawieniu „Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza, które reżyserował Jerzy Stuhr. On także wcielił się w postać króla Ignacego i tak zręcznie manipulował publicznością, że w pewnym momencie poczułam na sobie ciężar kostiumu jednej z dam dworu. Wspaniałe przeżycie…

   Zimą 2002 roku całą paczką pojechaliśmy na narty do Zakopanego. Tę góralską miejscowość ukochaliśmy najbardziej, jako że rozrywki tam dostatek. O tym ile razy jeździliśmy do Zakopanego, ile wrażeń stamtąd przywoziliśmy, ile przygód przeżyliśmy opowiem w moich OBRAZACH. Teraz wspomnę tylko o Teatrze Witkacego, z którym związany był przez wiele lat Piotr Dąbrowski, obecny dyrektor Teatru Węgierki w Białymstoku.
    Któregoś dnia po nartach, pojechaliśmy na przedstawienie do Witkacego. Nie podejrzewaliśmy jednak, że ten przybytek sztuki będzie oblegany i kiedy dotarliśmy do okienka kasy, przemiła pani powiedziała, że biletów już nie ma, na co moja przyjaciółka Marianna piskliwym głosikiem wykrzyknęła: - Jak to nie ma. Niech pani coś temu zaradzi. Przejechaliśmy szmat drogi. Z głębokiej prowincji jesteśmy i spektaklu nie obejrzymy!?  Marianna poraziła panią swoim wdziękiem posyłając szeroki radosny uśmiech i dodała: - Na pewno jakieś wolne miejsca się znajdą!?
    Pani z okienka głowę wychyliła i zapytała: - A skąd przybywacie i ile was jest?
- Jeden, dwa, trzy…dwanaścioro, z Białegostoku przybywamy – odpowiedzieliśmy chórem.
    Pani głową pokręciła, uśmiechnęła się i rzekła: - A to zmienia postać rzeczy, bo nasz pan dyrektor Dąbrowski w Białymstoku posadę dyrektora Teatru Węgierki nie dawno przyjął. A co grają teraz?
    Byłam na bieżąco i wyrecytowałam repertuar na wdechu, na co pani z okienka się uśmiechnęła i sprzedała dwanaście biletów.

   Teatr Witkacego był dla mnie czymś nowym. Siedzieliśmy bardzo wysoko na przedziwnie skonstruowanej widowni i oglądaliśmy widowisko, którego tytułu nie pamiętam. Na dole w przedziwnych dekoracjach, za transparentnymi parawanami, toczyła się akcja. Nagie kobiety zażywały kąpieli w publicznej łaźni i rozprawiały o miłości. Pamiętam scenę, kiedy jedna z nich wyciera swoje mokre ciało, a na matowym płótnie parawanu widać dokładny zarys jej zgrabnej sylwetki i uchwycony oburącz ręcznik, którym starannie i z wielką zmysłowością osusza swoją skórę. Pamiętam też króciutkie fragmenty tekstów recytowanych czy też śpiewanych przez aktorki. Nuciliśmy je po wyjściu z teatru:
- Ziemia jest sceną, a miłość głównym bohaterem…
- U pszczółek, jaskółek, pustułek szukaj prawdziwego szczęścia formułek…


Dorota Radomska i Piotr Dąbrowski

Katarzyna Mikiewicz i Maciej Radziwanowski

Bohaterowie komedii Joe Ortona - Co widział kamerdyner

    Tak się rozpędziłam, że zapomniałam o tym, „Co widział kamerdyner”.
A miało być o przedstawieniu Joe Ortona, w którym Piotr Dąbrowski zagrał doktora Prentica, psychoanalityka z kliniki dla psychicznie chorych. Nie skupię się na treści, bo to nie moje klimaty, humor ciężkawy, komedia nie śmieszna, głupawy żart, nie chciałabym powiedzieć żart angielski, bo to byłoby zbyt ogólne stwierdzenie, ale tak jak to wcześniej powiedziałam kocham teatr miłością spontaniczną i nie zawsze wiem, na co się wybieram, wiem jednak, że zawsze coś pozytywnego znajdę, co mnie zainteresuje, na co zwrócę uwagę. Magia teatru jest wielka i chociaż sztuka nie zawsze zachwyca, to aktor robi wszystko, żeby widza nie zrazić.
    Doktor Prentice od pierwszej chwili przykuł moją uwagę. Dlaczego?
Otóż po raz pierwszy widziałam Piotra Dąbrowskiego w tak przedziwnej roli.
Ruda peruka z zaczesaną na prawą stronę grzywką, wciąż opadającym kosmykiem włosów, poprawianym raczej w niemęski sposób zmieniła całkowicie, znany mi dotychczas, obraz aktora. Tę rolę, tak bardzo różniącą się od innych zgrał bardzo dobrze. Bawiły mnie jego ruchy, podskoki, gwałtowne zmiany nastroju, ciągłe krążenie wokół barku z alkoholem, sceny z bukietem kwiatów i wreszcie pozostawiona w nieładzie ruda fryzura z grzywką opadłą na lewą stronę czoła… Godny uwagi był także strój i buty w rudym kolorze…
    Ech…, panie Piotrze, znakomite przebranie…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz