piątek, 6 sierpnia 2021

Kolonie letnie w Malinówce, Straduny i Goła Zośka



 
    Kolonie letnie w Malinówce to miłe wspomnienie moich pierwszych wakacji bez rodziców i braci, okazja udowodnienia rodzinie, że jestem już na tyle samodzielna, że potrafię sama zatroszczyć się o siebie.
    Nie lubiłam towarzystwa braci - starszy ode mnie o sześć lat był mniej dokuczliwy i chodził własnymi ścieżkami, młodszy o trzy był zazdrosny niemal o wszystko, drażnił mnie śledząc każdy mój krok. Głupie zaczepki i zachowania mojego rodzeństwa doprowadzały do kłótni. Piszczałam, krzyczałam, prosiłam żeby zostawili mnie w spokoju, a oni cieszyli się z mojej durnej reakcji przezywając mnie miągwą. Rodzice uważali, że to ja ich prowokuję i próbując zaradzić konfliktom bratersko-siostrzanym nie zabierali razem trójki swoich pociech na wspólne wycieczki czy wczasy. Najczęściej to ja z nimi jeździłam.

   
Samodzielne wakacje w Malinówce, w borze sosnowym nad jeziorem Łaśmiady, były dla mnie wybawieniem i gdyby nie pewien wypadek, rodzice pozwoliliby mi tam zostać na drugi turnus.  
     - A cóż takiego się tam wydarzyło? Otóż, któregoś dnia, godzinę może dwie po śniadaniu, jeden z kolonistów zwymiotował w lesie, potem drugi, trzeci i następny. Wkrótce, upstrzone wymiocinami krzaki zaniepokoiły wychowawców. Zaznaczę, że łazienek wtedy nie było. Do ubikacji w lesie wiodły wąskie ścieżki, natomiast długie żeliwne a może blaszane umywalki wyposażone w krany z zimną wodą znajdowały się na powietrzu pod sosnami. Przypominały mi poidła dla koni. Tam się myliśmy a w jeziorze kąpaliśmy.

   
Sytuacja stała się na tyle poważna, że interweniowało pogotowie. Karetki na sygnałach kursowały w te i z powrotem wożąc dzieci do pobliskich szpitali. Zaczęto mówić o masowym zatruciu pokarmowym jadem kiełbasianym.
    Nie wymiotowałam i czułam się dobrze, ale kiedy wieczorem do domku letniskowego wszedł lekarz z pogotowia i badał pozostałe mniej dotknięte zatruciem dzieci, zapragnęłam i ja pojechać karetką do szpitala. No i pojechałam z kilkoma innym kolonistami, na sygnale, z czuwającym nad nami lekarzem, który podczas jazdy opowiadał lokalne legendy, próbując w ten sposób odwrócić naszą uwagę od niecodziennej dla nas sytuacji.

   
W szpitalu zostałam kilka dni, i tak jak wszystkie inne dzieciaki, świat mogłam oglądać przez wielkie okno i wychodzić tylko do gabinetów lekarskich na badania. Wstydziłam się, kiedy macano mi brzuch. Martwiło mnie też to, że mam na sobie powyciąganą piżamę i nic na zmianę. W tej też powyciąganej piżamie stałam jak sierota w grupie z innymi kolonistami przed budynkiem szpitalnym i czekałam na autokar, który miał nas odwieźć do Malinówki a później do Białegostoku. Przez wielkie okna na piętrze obserwowały i żegnały nas pielęgniarki i lekarze. Chciałam się ukryć za kimś, kto był wyższy ode mnie, albo schować za najbliższe drzewo. Miałam żal do rodziców, że mnie nie odwiedzili, że nie zainteresowali się stanem mojego zdrowia. Odpowiedzieli, że do szpitala ich nie wpuszczono i nie pozwolono przekazać żadnej paczki.

   
Pod koniec lipca tego roku, po wielu, wielu latach postanowiłam odświeżyć swoje wspomnienia. Ryszard chętnie mi towarzyszył. Ja mówiłam a on słuchał i robił mi zdjęcia, a zatem będę prawie na każdym z nich. Tak bardzo chciałam poczuć atmosferę tamtych młodzieńczych lat, że z przyjemnością mu pozowałam opowiadając, co w danym miejscu się wydarzyło.

   
Do Malinówki pojechaliśmy naszym nowym autem Kia Stonic. Tutaj uwaga, jeżeli ktoś ma orzeczenie o niepełnosprawności to w salonie KIA może otrzymać pięć procent rabatu.
    - Dlaczego wybraliśmy tę markę? Jak pamiętacie podczas mojego pobytu na Fuerteventurze jeździłam Kia Rio i kiedy usiadłam za kierownicą tego samochodu po raz pierwszy, od razu mi się spodobał - to tak jak z dobrze dopasowaną sukienką.



    Z tamtych czasów zachowały mi się dwa zdjęcia.
    Na pierwszym z nich stoję na drugim pomoście. Mam na sobie uszyty przez moją mamę strój kąpielowy - fason ogrodniczek, rękoma podtrzymuję słoneczne okulary, włosy splecione mam w dwa warkocze.
    Pamiętam, że strój ten bardzo mi się podobał, ale cieszyłam się nim krótko. Po pierwszej kąpieli powiesiłam go do wyschnięcia, przy domku, na sznurku rozciągniętym pomiędzy drzewami, tuż przed ogrodzeniem z siatki. Po obowiązkowym leżakowaniu, stwierdziłam z przykrością, że mój piękny strój kąpielowy zniknął i kilka innych rzeczy też.


   
Na drugim zdjęciu, po lewej, siedzę w kucki, mam związane kokardą włosy i tak jak inne dziewczęta przyglądam się odgrywanemu skeczowi. Podzieleni byliśmy na grupy - każda musiała przygotować krótkie przedstawienie i każdy musiał w nim zagrać wybraną przez siebie rolę.
    Gdzieś mam jeszcze zdjęcie z moją ulubioną wychowawczynią. Obie stoimy na schodkach przed jadalnio-świetlicą. 


   
W ośrodku należącym do Lasów Państwowych niewiele się zmieniło. Stare domki stoją na tych samych miejscach i pełnią rolę składzików. Wydaje mi się, że pomału wrastają w ziemię. Kiedyś przed wejściem do każdego z nich układaliśmy różne obrazy z szyszek, które potem na apelach, komisja kolonijna nagradzała pochwałami.
    Szyszek nikt teraz nie sprząta i w sandałkach na cienkich podeszwach trudno jest po nich stąpać.
    Podeszliśmy do domków znajdujących się najbliżej siatki ogrodzeniowej tej samej co przed laty. Próbowałam wyobrazić sobie sznurek rozciągnięty miedzy drzewami z suszącym się na nim strojem kąpielowym, który niegdyś został mi skradziony. 




   
Na terenie ośrodka wybudowano nowe całoroczne domki letniskowe i urządzono plac zabaw dla dzieci. 




   
Starą świetlico-jadalnię, służącą obecnie za składzik, zastąpił nowy, trzypiętrowy budynek z pokojami z widokiem na jezioro Łaśmiady znajdujące się po drugiej stronie drogi. 
















   
Zejście do jeziora również się nie zmieniło. Usiadłam na chwilę na starych schodkach i opowiadałam mężowi jak wypłynęłam łódką z ratownikiem i innym kolonistą na jezioro i jak fala wywróciła łódkę do góry dnem. Dobrze pamiętam ją nad swoją głową i dobrze pamiętam jak bojąc się raków odbiłam się natychmiast od dna i wypłynęłam na powierzchnię. W tym czasie ratownik pomagał innej osobie przytrzymać się wywróconej do góry dnem łodzi. Ktoś podpłynął i pomógł nam z powrotem zająć miejsca w łódce i dopłynąć do brzegu.








   Kilka zdjęć Ryszard zrobił mi na pomoście. Teraz też są tam dwa, nowe znacznie dłuższe.






     Usiadłam też na jednej z ławek ustawionych na skarpie. Kiedyś siadali na nich rodzice odwiedzający swoje pociechy. Moi też tam siedzieli.




   
To była bardzo miła wycieczka. Wracając z Malinówki zatrzymaliśmy się na chwilę w Stradunach przy kościele parafialnym Matki Bożej Królowej Polski. Pierwszy kościół wybudowany w szesnastym wieku, spłonął podczas wielkiego pożaru wsi w 1736 roku.
    Na szczycie wieży znajduje się blaszana chorągiewka z datą odbudowy świątyni - 1738.





   
Wracając do domu wpadliśmy do przyjaciół na Gołą Zośkę. O tym miejscu pisałam wcześniej
tutaj i tutaj - przyjemne miejsce na wypoczynek. Podczas spaceru Stefania oznajmiła, że osobom prywatnym pozwolono na budowę własnych mini przystani. Na skarpie powstał też, w nieco innym stylu, nowy domek letniskowy.














     Zatrzymaliśmy się przy moim ulubionym pomoście (więcej zdjęć z tego miejsca tutaj). Nie miałam na sobie stroju kąpielowego a więc kąpieli w jeziorze nie zażywałam. Ryszard za to popływał za nas dwoje a właściwie za czworo. Podziękowaliśmy Stefani i Krzysztofowi za gościnę i inną niż zazwyczaj drogą, polecaną przez Krzysztofa wróciliśmy do Supraśla.






    Mazury i Podlasie, 26 lipca 2021 roku


   
W sieci znalazłam ciekawą historię Malinówki opracowaną na podstawie Kroniki szkolnej przez E. Buczek. Poniżej skopiowana treść:

    O pochodzeniu nazwy Malinówka

    „Nie masz nic piękniejszego i ciekawszego na ziemi dla ludzi, jeżeli przechowują z pokolenia na pokolenie podania i opowieści swych przodków - kto kogo zrodził i skąd swój ród wywiódł”.
    Według kroniki szkolnej przodkowie mieszkańców Malinówki wywodzą swój ród z Niemiec. Skąd wzięli się w polskiej ziemi tego dziś nikt nie jest w stanie stwierdzić. Być może dotarli tutaj jako jeńcy wojenni lub zostali odsprzedani przez niemieckich panów. Niezwykle ciekawy jest jednak udział pierwszego z Jagiellonów w zasiedlaniu okolicznych terenów. A było to tak.
    Król Władysław Jagiełło, z rodu Litwin, mąż królowej Jadwigi, około roku 1386 miał za swego sługę Niemca, który jeździł konno przy królu.  Zwano go dlatego z niemiecka Hatschier to jest gwardzista konny. Temu to gwardziście konnemu nadał król Jagiełło na własność wielki obszar ziemi między zamkami Odrzykoń i Sanok. Miejsce to później od Hatschier nazwano Haczów. Pan tych ziem, w czasie wielkiej wojny z Zakonem Krzyżackim z lat 1409-1411 wziął do niewoli wielu knechtów, to jest prostych żołnierzy krzyżackich i osiedlił ich na swych ziemiach. Nadał im grunty, a ich potomkowie założyli tu stawy (dwa istnieją do dziś) i pobudowali młyny. Z czasem tereny naszej wsi znalazły się pod zaborem austriackim. Urzędnicy niemieccy mieli za zadanie zrobić spisy nazw miejscowości. Zapytali zatem mieszkańców o nazwę wioski, lecz nikt nie potrafił im dać odpowiedzi, gdyż tereny te należały wcześniej do Haczowa. Więc urzędnik, Niemiec, od stojących wokół młynów, nazwał tę wówczas małą wieś Mlinówka, co z czasem przemianowano na dzisiejszą Malinówka.
    Kronika mówi, że był tu jeszcze kościółek ewangelicki, a obok niego cmentarz na wprost budynku starej szkoły, na ziemi należącej w czasie powstawania kroniki, a więc pod koniec XIX wieku, do gospodarza Teodora Kopczaka, który będąc wyznania grecko-katolickiego sprowadził do pracy Rusinów. Niezwykle ciekawe jest pochodzenie nazw różnych części wsi. Prawdopodobnie północno-wschodnią część zwano: Na Mogiłach, gdzie pod lasem, poniżej Teresy Gazdy, od strony wsi Zmiennica, jeszcze w 1890 roku istniały małe mogiłki na grobach, które pozostały po jakiejś bitwie stoczonej podczas najazdu Rakoczego na zamek odrzykoński. Z kolei południowo-wschodnia część wsi zwie się Koźliniec, który założyli haczowianie i nazwali tak od niemieckiego słowa kozen - pogawędzić, pogwarzyć, pogadać, bo tam chadzali na przyjemną pogawędkę.
    Z kronikarskich zapisków dowiadujemy się również, że w połowie XIX wieku nie istniała droga, która teraz prowadzi przez środek Malinówki. Wiodła ona od Zmiennicy przez Koźliniec „gdzie przy drodze nad potokiem, poniżej teraźniejszej murowanej kaplicy gospodarza Szajny stała karczma, z której teraz nie ma śladu. Najstarsze nazwy zaś tutejszych gospodarzy to: Zywary, Kielary, Rajchle, Liputy, Pelce, Prajsnary”.
    Kronika wspomina również zasługi Jana Pelca i Marka Zywara dla sprawy wybudowania wówczas nowej szkoły, która została poświęcona i oddana do użytku w 1890 roku. Sprawy dla nich bardzo ważnej, gdyż zdaniem naszego kronikarza „tylko regularne posyłanie dziecka do szkoły i nauka chłopskim dzieciom szczęście zapewni”.

 

6 komentarzy:

  1. Jak dobrze jest fotografowanie miejsc i zdarzeń. Przynajmniej masz Ewo, pamiątki z kolonii. Ja wprawdzie sama uczestnikiem kolonii, jako dziecko nie byłam, natomiast sama byłam na praktyce dla wychowawców kolonijnych w okresie nauki w liceum pedagogicznym. Niektóre z tych Twoich zdjęć z pomostem nad jeziorem przypominają mi tamten czas, ponieważ kolonia usytuowana była właśnie przy plaży jeziora.
    Ślicznie wyglądasz w tej powiewne szacie, jak nimfa. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia... Jak dobrze je mieć Tereniu.
      Niektórych wydarzeń nie da się zapomnieć, niektóre szybko umykają z pamięci.
      Miły komentarz, dziękuję i pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  2. Zdjęcia w tamtych czasach to rarytas, kiedy liczyło się każde ujęcie, bo film miał określoną ilość klatek. Tym cenniejsze są dzisiaj. Takie domki pamiętam z wczasów w Krynicy Morskiej na których jako dziecko byłem z rodzicami. Niedawno przy okazji wizyty w Krynicy nie mogłem ich znaleźć a i sama Krynica to zupełnie inna miejscowość. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moda na domki była niegdyś ogromna. Wiele z nich przetrwało. W Supraślu w jednym z ośrodków nad rzeką jest ich bardzo dużo. Ten teren z domkami należącymi do MSW został sprzedany, nie wiem czy w całości. Kilka domków nowy właściciel wyremontował.
      To było inne czasy. Dzisiaj ogromne wzięcie mają luksusowe hotele pięciogwiazdkowe. Z internetowych doniesień wynika, że nie świecą pustkami.
      Krajobraz się zmienia i coraz trudniej jest znaleźć jakiś spokojny zakątek bez ogromnych kompleksów wypoczynkowych.
      Pozdrawiam serdecznie i życzę miłych wakacji :)

      Usuń
  3. Jakie niesamowite wspomnienia i podróż sentymentalna! No i oczywiście przepiękna sesja zdjęciowa! Zresztą jak zwykle, Ty świetnie pozujesz, Ryszard świetnie fotografuje. Gratuluję nowego auta, niech się sprawia i wozi Was dalej w takie rewelacyjne miejsca.
    Pozdrowionka:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię jak fotografuje mnie Ryszard, bo on wie co może a czego nie. On też to lubi robić mi zdjęcia.
      Do pierwszego przeglądu Kia brakuje nam jeszcze około 200 km. Przyzwyczajam się pomału do nowego nabytku.

      Buziaki i miłego wypoczynku w cudnym ogródku.
      Pozdrawiamy i dwa uśmiechy Wam przesyłamy :) :)

      Usuń