... cd
Ten niezwykły krajobraz potęgował moją ciekawość miasta wybudowanego wieki temu przez ludzi, mieszkających niegdyś u wybrzeży Zatoki Weneckiej, zmuszonych do ucieczki na wyspy. Gdyby nie barbarzyńskie plemiona Hunów, pewnie dzisiaj nie miałabym możliwości oglądania tego cudu architektonicznego popełnionego na mokradłach. Ech, czego to człowiek nie wymyśli, żeby ratować swoją skórę. Napawałam wzrok płaskim pejzażem aż do przystani w Punta Sabbioni skąd, co dwadzieścia minut odpływają promy do Wenecji. Ja wsiadłam do barki, na którą wprowadził mnie młody Włoch w czerwonej kurtce i po chwili wpłynęliśmy na wody laguny. Po mojej lewej stronie widoczne były kamienne około półmetrowej wysokości sztuczne usypiska, coś w rodzaju zapór mających chronić miasto przed zalaniem. Nie znam się na hydrologii, więc nie wytłumaczę, o co chodziło twórcom Projektu Mojżesza - zakrojonym na szeroką skalę przedsięwzięciem inżynieryjnym związanym z podwyższeniem najniżej położonych części Wenecji. Prace przewidziane na 120 mln euro rozpoczęto i przerwano. Okazało się, że projekt był nieudany, zabrakło także pieniędzy. Dzisiaj na kamiennych usypiskach widać tylko długie ramiona dźwigów zastygłych w bezruchu.
Zanim dotarłam do Wenecji podziwiałam jeszcze inne wysepki, takie jak Lido - wąski pasek ziemi ciągnący się około jedenastu kilometrów - miejsce znane chociażby z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego - największa wyspa laguny jedyna, po której mogą poruszać się zmotoryzowani.
Rejs barką trwał około pół godziny. Wysiadłam na Riva degli Schiavoni tuż koło pomnika Wiktora Emanuela II – pierwszego króla zjednoczonych Włoch. Rozglądałam się po nabrzeżu, próbując wychwycić jakieś szczególne miejsca. Szłam w stronę Pałacu Dożów Palazzo Ducale przechodząc przez mój pierwszy most wenecki nad kanałem tuż obok hoteli: Danieli i Gabrielli. Zaraz potem postawiłam moją stopę na drugim moście przerzuconym przez następny kanał, nad którym nieco dalej w głębi, pomiędzy budynkami: pałacowym i więziennym wypatrzyłam najbardziej znany Ponte dei Sospiri, czyli słynny Most Westchnień. Zdjęcia, jakie zrobiłam temu obiektowi nie były jedynymi tego dnia. Zrobiłam ich jeszcze więcej zwiedzając pałac i więzienie, a także bardzo późnym wieczorem wracając po obfitej włoskiej kolacji, w restauracji Canaletto, do portu na umówione spotkanie z moim przewoźnikiem, tym samym, z którym przypłynęłam do Wenecji rano.
Pod filarami pałacowymi dostrzegłam starą zabytkową gondolę wystawioną ku uciesze licznych turystów. Nie należę do malkontentów, więc zachwycałam się wszystkim. Wreszcie weszłam na dziedziniec Pałacu Dożów i od razu zwróciłam uwagę na Schody Gigantów Scala dei Giganti zaprojektowane prze Antonia Rizza pod koniec piętnastego wieku, z dwoma posągami Marsa i Neptuna u szczytu, wykonanymi przez Jacopo Sansovino w 1556 roku. Na lewo od tej wspaniałej konstrukcji zauważyłam imponujący łuk Foscari - znakomite połączenie gotyku i renesansu. Dziedziniec otoczony z trzech stron trzykondygnacyjną budowlą gotycką, zamknięty Bazyliką św. Marka robił wrażenie nie tylko z poziomu samego dziedzińca, ale także z każdego piętra. Byłam niepocieszona, bo w większości obiektów nie mogłam robić zdjęć; do tych zakazanych należały, i pałac, i bazylika.
Podziwiałam bogato dekorowane sklepienia nad schodami (tu mogłam fotografować), ciężkie masywne drzwi i ich obramienia, niezwykłe geometryczne układanki na posadzkach…oraz szereg imponujących reprezentacyjnych sal i apartamentów doży. Nagromadzenie tylu arcydzieł przyprawiało o zawrót głowy, mój aparat dyndał na mojej szyi, a moje ręce nerwowo szukały spustu migawki, kiedy zobaczyłam pierwsze tego dnia dzieło Tycjana i od razu pomyślałam o autorze jednego z moich ulubionych blogów Autumn Art traktującego o sztuce. To właśnie dla niego zaryzykowałam zrobienie kilku zdjęć z pozycji mojego pępka bez użycia flesza na chybił trafił. Udało się! Mam obraz Doża Antonio Grimani przed alegorią Wiary, którego malowanie rozpoczął Tycjan w 1555 roku, ale go nie ukończył. Dopiero wiele lat po jego śmierci dzieła dopełnił jego siostrzeniec Marco Vecellio. Obraz znajdujący się w Sali delle Quattro Porte, zamówiony przez Radę Dziesięciu w trzydzieści lat po śmierci doży, którego panowanie było bardzo krótkie, przedstawia władcę w pozycji klęczącej przed alegorią Wiary - pośrednio przed alegorią Wenecji. Po lewej stronie stoi patron miasta św. Marek u stóp, którego leży lew – symbol Świętego.
Ale nie tylko Tycjan mnie fascynował. Ciągle pojawiało się nazwisko Tintoretto – słynnego włoskiego malarza okresu manieryzmu, przedstawiciela szkoły weneckiej szesnastego wieku. Naprawdę nazywał się Jacopo Robusti albo Jacopo Comin i był synem farbiarza tkanin skąd wywodzi się jego przydomek Tintoretto – w tłumaczeniu z języka włoskiego - Farbiarczyk. Był to niezwykle ciekawy człowiek, całe życie związany z Wenecją – tam się urodził i tam został pochowany. Grób malarza znajduje się w jego parafialnym kościele Madonna dell’Orto w kaplicy po prawej stronie ołtarza głównego. Tintoretto zmarł w wieku 75 lat wycieńczony gorączką panującej wówczas epidemii dżumy. Obok niego spoczywają jego dzieci Domenico i Marietta. W tym też kościele można podziwiać kolejne jego dzieła: Sąd Ostateczny, Adoracja złotego cielca, Poświęcenie Marii w świątyni – ciekawostką tego obrazu jest piętnaście stopni świątyni, przypominające schody z dziedzińca Pałacu Dożów od wnętrz, którego odbiegłam na moment.
Z Pałacem Dożów, a właściwie z jego więzieniem związana jest niezwykle barwna postać Giacomo Casanovy. Podejrzany o szpiegostwo i aresztowany przez inkwizycję państwową (nie mylić z kościelną) pod pretekstem uprawiania czarów został osądzony i osadzony w mrocznej, ciasnej celi Piombi pod ołowianym dachem, na strychu pałacu - zimą bardzo zimnej, latem wręcz upalnej i dusznej. Po trzynastu miesiącach Casanova został przeniesiony do nieco wygodniejszego pomieszczenia z dostępem do książek. Tam też poznał uwięzionego duchownego ojca Marino Baldi, z którym uciekł przez dziurę w dachu. Ech, niezwykła to była przygoda – warto o niej poczytać.
Następną, szokującą przepychem budowlą była Bazylika św. Marka zbudowana na planie krzyża greckiego, o dwóch równych ramionach przykrytych pięcioma kopułami nadającymi jej charakter orientalny. Sławna dzięki swej oryginalności i przykładowi harmonijnego połączenia architektury późno bizantyjskiej, romańskiej i gotyckiej przyciąga turystów i znawców sztuki z całego świata. Nad upiększaniem świątyni pracowali mistrzowie różnych zawodów z Wenecji, Lombardii, Toskanii. Kościół zdobią wspaniałe mozaiki ułożone na powierzchni około 4200 m2. Nie wierzcie tak do końca przewodnikom. Pewna Włoszka twierdziła, że zajmują powierzchnię 8000 m2. Liczba ta wydała mi się podejrzana, jako że miałam już pewne porównanie do wcześniej zwiedzanych kościołów na Sycylii w Monreale i Palermo.
Kiedy wyszłam z bazyliki zobaczyłam ciemne, osnute chmurami niebo. Padało. Nie miałam innego wyjścia jak cierpliwie przeczekać ulewę. Pod arkadami, w pobliżu świątyni zrobiło się tłoczno, plac opustoszał. Znalazłam trochę luźniejsze miejsce i spokojnie wypiłam kawę, która zregenerowała moje siły. Niebo było granatowe i nic nie zapowiadało poprawy pogody. Spacerowałam pod dachami dookoła placu w nadziei, że to nie koniec mojej weneckiej przygody. Mniej więcej po godzinie wyjrzało słońce. Skróciłam nieco nogawki spodni, robiąc mankiety u dołu i wyruszyłam w drogę. Zanim doszłam do Ponte di Rialto - najstarszego mostu - nad Kanałem Grande zatrzymywałam się na małych wysepkach połączonych mostkami i kładkami przerzuconymi nad wąskimi kanałami. Wysepek Wenecji ułożonych na kształt ryby jest ponad sto, co doskonale widać z okien samolotu. Niestety nie zaprezentuję zdjęcia, bo siedziałam w oślepiającym słonecznym świetle, na dodatek mocno odbijającym się od morza, ale moje oczy chronione ciemnymi okularami z filtrem polaryzacyjnym wypatrzyły niemal każdy szczegół tego niezwykłego zakątka ziemi.
O godzinie 17:00 wynajętą na sześć osób gondolą opływałam raz jeszcze miasto. Wesoły gondolier próbował nawiązać ze mną dialog w języku francuskim. Pokazał różową kamienicę, w której mieszkał Mozart, nazywał budynki, a nawet próbował mi wyjaśnić, kim był Ludovico Manin. Według niego - być może nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa - Manin był jedynym prezydentem Republiki Weneckiej, co oczywiście nie jest prawdą, bo był ostatnim dożą. Wesoły gondolier podśpiewywał od czasu do czasu, a nawet świdrował palcem policzek w okolicy ust, co oznaczało zaproszenie na kolację - jak mi wyjaśniono nieco później. Kolację i owszem zjadłam, ale w innym towarzystwie.
Oszołomiona wrażeniami wracałam na Riva degli Schiavoni. Po drodze zrobiłam jeszcze kilka zdjęć w sztucznym nocnym oświetleniu - niestety kiepskiej jakości. Być może byłam zmęczona, a może pobudzona ilością wypitego wina?
Spałam snem sprawiedliwego. Następnego ranka świeża i wypoczęta wyruszyłam na podbój Ferrary i Bolonii.
Do Wenecji jechałam najpierw autobusem od
strony Lido di Jesolo, drogą SP42 –
Via Roma Destra – Strada Provinciale Jesolana, długim i wąskim półwyspem przypominającym
groblę, oblewanym spokojnymi wodami laguny z jednej strony i wodami Morza
Adriatyckiego z drugiej. Moją uwagę przyciągało wielkie bagniste rozlewisko z
miniaturowymi wysepkami porośniętymi brązowymi trawami, błyszczącymi w porannym
świetle, nieśmiało przebijającego się przez warstwę chmur słońca. Oszałamiający
widok!
Via Roma Destra - Strada Provinciale Jesolana |
Ten niezwykły krajobraz potęgował moją ciekawość miasta wybudowanego wieki temu przez ludzi, mieszkających niegdyś u wybrzeży Zatoki Weneckiej, zmuszonych do ucieczki na wyspy. Gdyby nie barbarzyńskie plemiona Hunów, pewnie dzisiaj nie miałabym możliwości oglądania tego cudu architektonicznego popełnionego na mokradłach. Ech, czego to człowiek nie wymyśli, żeby ratować swoją skórę. Napawałam wzrok płaskim pejzażem aż do przystani w Punta Sabbioni skąd, co dwadzieścia minut odpływają promy do Wenecji. Ja wsiadłam do barki, na którą wprowadził mnie młody Włoch w czerwonej kurtce i po chwili wpłynęliśmy na wody laguny. Po mojej lewej stronie widoczne były kamienne około półmetrowej wysokości sztuczne usypiska, coś w rodzaju zapór mających chronić miasto przed zalaniem. Nie znam się na hydrologii, więc nie wytłumaczę, o co chodziło twórcom Projektu Mojżesza - zakrojonym na szeroką skalę przedsięwzięciem inżynieryjnym związanym z podwyższeniem najniżej położonych części Wenecji. Prace przewidziane na 120 mln euro rozpoczęto i przerwano. Okazało się, że projekt był nieudany, zabrakło także pieniędzy. Dzisiaj na kamiennych usypiskach widać tylko długie ramiona dźwigów zastygłych w bezruchu.
Płynę barką do Wenecji |
Zanim dotarłam do Wenecji podziwiałam jeszcze inne wysepki, takie jak Lido - wąski pasek ziemi ciągnący się około jedenastu kilometrów - miejsce znane chociażby z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego - największa wyspa laguny jedyna, po której mogą poruszać się zmotoryzowani.
Po mojej prawej
stronie mijałam inne równie piękne wyspy jak Sant’Erasmo, Le Vignole i La
Certosa - gęsto zadrzewiona, porośnięta piniami, cyprysami i innymi
drzewami nie zidentyfikowanymi przeze mnie, jako że pozbawionymi liści.
Po lewej - wyspa Lido w porannej jeszcze mgle |
Rejs barką trwał około pół godziny. Wysiadłam na Riva degli Schiavoni tuż koło pomnika Wiktora Emanuela II – pierwszego króla zjednoczonych Włoch. Rozglądałam się po nabrzeżu, próbując wychwycić jakieś szczególne miejsca. Szłam w stronę Pałacu Dożów Palazzo Ducale przechodząc przez mój pierwszy most wenecki nad kanałem tuż obok hoteli: Danieli i Gabrielli. Zaraz potem postawiłam moją stopę na drugim moście przerzuconym przez następny kanał, nad którym nieco dalej w głębi, pomiędzy budynkami: pałacowym i więziennym wypatrzyłam najbardziej znany Ponte dei Sospiri, czyli słynny Most Westchnień. Zdjęcia, jakie zrobiłam temu obiektowi nie były jedynymi tego dnia. Zrobiłam ich jeszcze więcej zwiedzając pałac i więzienie, a także bardzo późnym wieczorem wracając po obfitej włoskiej kolacji, w restauracji Canaletto, do portu na umówione spotkanie z moim przewoźnikiem, tym samym, z którym przypłynęłam do Wenecji rano.
Nabrzeże Riva degli Schiavoni - za mną Lido i Kościół S.Giorgio Maggiore |
Pomnik pierwszego króla zjednoczonych Włoch |
Pod filarami pałacowymi dostrzegłam starą zabytkową gondolę wystawioną ku uciesze licznych turystów. Nie należę do malkontentów, więc zachwycałam się wszystkim. Wreszcie weszłam na dziedziniec Pałacu Dożów i od razu zwróciłam uwagę na Schody Gigantów Scala dei Giganti zaprojektowane prze Antonia Rizza pod koniec piętnastego wieku, z dwoma posągami Marsa i Neptuna u szczytu, wykonanymi przez Jacopo Sansovino w 1556 roku. Na lewo od tej wspaniałej konstrukcji zauważyłam imponujący łuk Foscari - znakomite połączenie gotyku i renesansu. Dziedziniec otoczony z trzech stron trzykondygnacyjną budowlą gotycką, zamknięty Bazyliką św. Marka robił wrażenie nie tylko z poziomu samego dziedzińca, ale także z każdego piętra. Byłam niepocieszona, bo w większości obiektów nie mogłam robić zdjęć; do tych zakazanych należały, i pałac, i bazylika.
Stara zabytkowa gondola |
Dziedziniec Pałacu Dożów zamknięty Bazyliką św. Marka |
Fragment Palazzo Ducale i łuku Foscari |
Po lewej stronie Schodów Gigantów - Scala dei Giganti |
Po prawej stronie Schodów Gigantów - Scala dei Giganti |
Podziwiałam bogato dekorowane sklepienia nad schodami (tu mogłam fotografować), ciężkie masywne drzwi i ich obramienia, niezwykłe geometryczne układanki na posadzkach…oraz szereg imponujących reprezentacyjnych sal i apartamentów doży. Nagromadzenie tylu arcydzieł przyprawiało o zawrót głowy, mój aparat dyndał na mojej szyi, a moje ręce nerwowo szukały spustu migawki, kiedy zobaczyłam pierwsze tego dnia dzieło Tycjana i od razu pomyślałam o autorze jednego z moich ulubionych blogów Autumn Art traktującego o sztuce. To właśnie dla niego zaryzykowałam zrobienie kilku zdjęć z pozycji mojego pępka bez użycia flesza na chybił trafił. Udało się! Mam obraz Doża Antonio Grimani przed alegorią Wiary, którego malowanie rozpoczął Tycjan w 1555 roku, ale go nie ukończył. Dopiero wiele lat po jego śmierci dzieła dopełnił jego siostrzeniec Marco Vecellio. Obraz znajdujący się w Sali delle Quattro Porte, zamówiony przez Radę Dziesięciu w trzydzieści lat po śmierci doży, którego panowanie było bardzo krótkie, przedstawia władcę w pozycji klęczącej przed alegorią Wiary - pośrednio przed alegorią Wenecji. Po lewej stronie stoi patron miasta św. Marek u stóp, którego leży lew – symbol Świętego.
Zwróćcie także uwagę na geometryczne wzory posadzki |
Rzeźby umieszczono także na klatkach schodowych |
Złote dekoracje sklepienia nad schodami w Pałacu Dożów |
Na ścinach - doskonale wykonane mapy |
Nic, tylko paść na plecy i patrzeć na sufity ... |
... złoto aż kapie na głowę... |
... jak to wszytko się tam trzyma ... |
Tycjan - Doża Antonio Grimani przed alegorią Wiary |
Trybunał Kryminalny Pałacu Dożów - tutaj wydawano wyroki |
W tej sali znajduje się olej Tintoretta - Raj - nie mam zdjęcia |
Ale nie tylko Tycjan mnie fascynował. Ciągle pojawiało się nazwisko Tintoretto – słynnego włoskiego malarza okresu manieryzmu, przedstawiciela szkoły weneckiej szesnastego wieku. Naprawdę nazywał się Jacopo Robusti albo Jacopo Comin i był synem farbiarza tkanin skąd wywodzi się jego przydomek Tintoretto – w tłumaczeniu z języka włoskiego - Farbiarczyk. Był to niezwykle ciekawy człowiek, całe życie związany z Wenecją – tam się urodził i tam został pochowany. Grób malarza znajduje się w jego parafialnym kościele Madonna dell’Orto w kaplicy po prawej stronie ołtarza głównego. Tintoretto zmarł w wieku 75 lat wycieńczony gorączką panującej wówczas epidemii dżumy. Obok niego spoczywają jego dzieci Domenico i Marietta. W tym też kościele można podziwiać kolejne jego dzieła: Sąd Ostateczny, Adoracja złotego cielca, Poświęcenie Marii w świątyni – ciekawostką tego obrazu jest piętnaście stopni świątyni, przypominające schody z dziedzińca Pałacu Dożów od wnętrz, którego odbiegłam na moment.
Nie chcąc zbyt
długo przytrzymywać czytelnika w pałacowych salach wspomnę jeszcze tylko o tej,
na ścianach której widnieją wizerunki 76 dożów weneckich, a na suficie nad
portretami umieszczono ich herby. To tutaj wisi największy olej Tintoretta na płótnie o rozmiarach 700
x 2200 cm. Nazwał go Rajem. W pierwszym
momencie pomyślałam: I to ma być raj!? Obraz
był bardzo ciemny z wielką ilością stłoczonych postaci, tylko w środkowej jego
części biło światło od aureoli Madonny i Chrystusa. W tej sali udało mi się
zrobić tylko jedno zdjęcie, zegara z sześcioma cyframi rzymskimi. Drugi podobny
zegar wisiał w sąsiednim pomieszczeniu, na tej samej ścianie dokładnie w tym
samym miejscu, tak jakby miały wspólną oś. Dodam jeszcze tylko, że obrazów
Tintoretta w Wenecji jest naprawdę bardzo dużo.
Więzienne kraty Progoni Nuovo |
Most Westchnień od wewnątrz - przejście z pałacu do więzienia |
Ciężkie więzienne drzwi |
Most Westchnień przez kraty więzienne |
Z Pałacem Dożów, a właściwie z jego więzieniem związana jest niezwykle barwna postać Giacomo Casanovy. Podejrzany o szpiegostwo i aresztowany przez inkwizycję państwową (nie mylić z kościelną) pod pretekstem uprawiania czarów został osądzony i osadzony w mrocznej, ciasnej celi Piombi pod ołowianym dachem, na strychu pałacu - zimą bardzo zimnej, latem wręcz upalnej i dusznej. Po trzynastu miesiącach Casanova został przeniesiony do nieco wygodniejszego pomieszczenia z dostępem do książek. Tam też poznał uwięzionego duchownego ojca Marino Baldi, z którym uciekł przez dziurę w dachu. Ech, niezwykła to była przygoda – warto o niej poczytać.
Na przełomie XVI i
XVII wieku zbudowano nowe więzienie Progoni
Nuovo i połączono je mostem Ponte
Dei Sospiri. Skazaniec prowadzony do więziennych cel zatrzymywał się tam na
chwilę i wzdychał do utraconej wolności, stąd też wzięła się nazwa Most
Westchnień. Przechodząc korytarzami więzienia, ubrana w ciepłą kurtkę, czułam jego
przenikający chłód na własnym karku. Br, okropność!
Następną, szokującą przepychem budowlą była Bazylika św. Marka zbudowana na planie krzyża greckiego, o dwóch równych ramionach przykrytych pięcioma kopułami nadającymi jej charakter orientalny. Sławna dzięki swej oryginalności i przykładowi harmonijnego połączenia architektury późno bizantyjskiej, romańskiej i gotyckiej przyciąga turystów i znawców sztuki z całego świata. Nad upiększaniem świątyni pracowali mistrzowie różnych zawodów z Wenecji, Lombardii, Toskanii. Kościół zdobią wspaniałe mozaiki ułożone na powierzchni około 4200 m2. Nie wierzcie tak do końca przewodnikom. Pewna Włoszka twierdziła, że zajmują powierzchnię 8000 m2. Liczba ta wydała mi się podejrzana, jako że miałam już pewne porównanie do wcześniej zwiedzanych kościołów na Sycylii w Monreale i Palermo.
Czy ktoś to dokładnie wyliczył?
Wspomnę jeszcze
tylko o fasadzie z pięcioma portalami zwieńczonymi półkolistymi tympanonami
ozdobionymi kolorowymi mozaikami. Nad pierwszymi drzwiami po lewej stronie wejścia
głównego znajduje się mozaika przedstawiająca sprowadzenie zwłok św. Marka.
Warto przyjrzeć się galerii Loggii Dei Cavalli nad portalami, środek której
zdobią cztery konie, jeszcze wyżej ponad nimi na szczycie środkowego łuku
widnieje statua św. Marka, a tuż pod nią jego symbol lwa.
Fragment fasady Bazyliki św. Marka |
Mozaiki w Bazylice św. Marka |
Campanile di San Marco - 99m |
Kiedy wyszłam z bazyliki zobaczyłam ciemne, osnute chmurami niebo. Padało. Nie miałam innego wyjścia jak cierpliwie przeczekać ulewę. Pod arkadami, w pobliżu świątyni zrobiło się tłoczno, plac opustoszał. Znalazłam trochę luźniejsze miejsce i spokojnie wypiłam kawę, która zregenerowała moje siły. Niebo było granatowe i nic nie zapowiadało poprawy pogody. Spacerowałam pod dachami dookoła placu w nadziei, że to nie koniec mojej weneckiej przygody. Mniej więcej po godzinie wyjrzało słońce. Skróciłam nieco nogawki spodni, robiąc mankiety u dołu i wyruszyłam w drogę. Zanim doszłam do Ponte di Rialto - najstarszego mostu - nad Kanałem Grande zatrzymywałam się na małych wysepkach połączonych mostkami i kładkami przerzuconymi nad wąskimi kanałami. Wysepek Wenecji ułożonych na kształt ryby jest ponad sto, co doskonale widać z okien samolotu. Niestety nie zaprezentuję zdjęcia, bo siedziałam w oślepiającym słonecznym świetle, na dodatek mocno odbijającym się od morza, ale moje oczy chronione ciemnymi okularami z filtrem polaryzacyjnym wypatrzyły niemal każdy szczegół tego niezwykłego zakątka ziemi.
W bibliotece Liberia Marciana przy Placu św. Marka |
Przy Placu św. Marka |
Uliczki poprzecinane kanałami |
Fasada kościoła św. Stefana |
Santuario Madonna delle Grazie in S.Giovanni Crisostomo |
Bazylika świętych Jana i Pawła |
Bazylika świętych Jana i Pawła |
Szpital i Bazylika świętych Jana i Pawła |
Fasady domów - mój ulubiony temat |
Wiosennie chociaż wiosna kalendarzowa za dwa dni |
A na dachu powszechne tutaj tzw. ALTANY |
Fasada renesansowo - barokowa |
Santa Maria Formosa |
Muzeum Muzyki |
Tutaj przymierzałam prawdziwe maski weneckie |
Urzekające mosty ... |
Urzekające uliczki ... |
Campo S. Stefano i pomnik Nicolo Tommaseo |
Ludovico Manin - ostatni doża |
Kanał Grande i Ponte di Rialto |
Kanał Grande |
Kanał Grande |
O godzinie 17:00 wynajętą na sześć osób gondolą opływałam raz jeszcze miasto. Wesoły gondolier próbował nawiązać ze mną dialog w języku francuskim. Pokazał różową kamienicę, w której mieszkał Mozart, nazywał budynki, a nawet próbował mi wyjaśnić, kim był Ludovico Manin. Według niego - być może nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa - Manin był jedynym prezydentem Republiki Weneckiej, co oczywiście nie jest prawdą, bo był ostatnim dożą. Wesoły gondolier podśpiewywał od czasu do czasu, a nawet świdrował palcem policzek w okolicy ust, co oznaczało zaproszenie na kolację - jak mi wyjaśniono nieco później. Kolację i owszem zjadłam, ale w innym towarzystwie.
Oszołomiona wrażeniami wracałam na Riva degli Schiavoni. Po drodze zrobiłam jeszcze kilka zdjęć w sztucznym nocnym oświetleniu - niestety kiepskiej jakości. Być może byłam zmęczona, a może pobudzona ilością wypitego wina?
Tutaj pożegnałam wesołego gondoliera |
Ech..., westchnęłam i ja |
Spałam snem sprawiedliwego. Następnego ranka świeża i wypoczęta wyruszyłam na podbój Ferrary i Bolonii.