czwartek, 21 sierpnia 2014

Kayaköy - miasto duchów i coś niecoś o konflikatch



    cd Dzisiejszy post rozpocznę od krótkiej definicji konfliktu.
    Konflikt
w języku łacińskim conflictus - zderzenie, to niezgodność,
sprzeczność interesów, poglądów, spór, zatarg.
    W naukach społecznych
    - walka ludzi reprezentujących odmienne wartości moralne,
 ideologiczne, religijne
    - walka o władzę bądź dostęp do ograniczonych dóbr materialnych,
    surowcowych
    W stosunkach międzynarodowych
    - działania  polityczne, militarne czy ekonomiczne mające na celu
 narzucenie własnych racji i przekonań.
    Celem stron uczestniczących w konflikcie jest nie tylko osiągnięcie pożądanych wartości, ale także zneutralizowanie, ograniczenie lub całkowite wyeliminowanie przeciwnika.

    Od siebie dodam, że za każdym mniejszym lub większym konfliktem ekonomicznym, społecznym, politycznym, międzynarodowym, stoją ogromne pieniądze. Na konfliktach zarabiają jednostki, a tracą miliony.
    Tkwiące w sferze uczuciowej korzenie konfliktu uniemożliwiają racjonalne myślenie a dreszcz emocji kieruje ku złemu. Walczymy o terytoria bogate w zasoby naturalne po czym nadmiernie je eksploatujemy, niszczymy ekosystemy świata - wycinamy lasy, zatruwamy wody.
    Szybki przepływ informacji i rozwój transportu powodują nadmierną migrację ludności i przenikanie kultur z jednego państwa do drugiego. Doprowadza to do konfliktów globalnych dzieląc świat na dwa obozy - gorących zwolenników globalizmu i przeciwników antyglobalistów.
    Konflikty na tle różnorodności wyznań religijnych to odwieczny problem długoletnich wojen.  Za przykład podam wojnę grecko-turecką z początków ubiegłego wieku zakończoną traktatem w Lozannie, na mocy którego zawarto między innymi umowę o wymianie ludności.
    W praktyce
kryterium wyróżniającym ekspatriantów stała się religia, a mimo deklarowanej dobrowolności przesiedleń miały one charakter przymusowy.
    Z Grecji do Turcji płynęli nie tylko Turcy, ale i osoby innych narodowości wyznania muzułmańskiego, zaś z Turcji do Grecji obok Greków trafiali także inni wyznawcy prawosławia.
    Wskutek nagłej realizacji wysiedlenia, Grecy wyjeżdżający z Turcji musieli tam pozostawić swoje ruchomości. Ogółem przesiedlenia objęły około czterystu tysięcy wysiedleńców z Grecji i milion trzystu wysiedleńców z Turcji, przy czym milion z tej liczby przybyło do Grecji jeszcze przed podpisaniem traktatu uciekając przed skutkami wojny z Turcją.
 
    Kayaköy - miasto duchów, to pomnik owych czasów. Zobaczyłam je w drodze z Ölüdeniz do Fethiye - trudne do opisania wrażenie - zbocze góry upstrzone resztkami domów, bez drzwi, okien, dachów, pozbawione fragmentów ścian i podłóg.
   Z najwyżej położonej uliczki próbowałam ogarnąć wzrokiem całe miasto. Dopiero stamtąd widać było ogrom przestrzeni, którą zajmowało.
Po wysiedleniu Greków, nikt nie zamieszkał w Kayaköy, mówiono o przekleństwie miasta, zwąc je miastem duchów i szabrowano co się dało. U podnóża góry mieszkańcy wsi sprzedają dzisiaj różnego rodzaju wyroby i pamiątki, między innymi drobne przedmioty wyniesione z greckich domów, do których ich właściciele mieli nadzieję powrócić, zabierając ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
    Jeden z przewodników podaje
, że
wysiedleńcy  szli w milczeniu w kierunku Makri - tak nazywali pobliskie Fethiye. Na jednym ze wzgórz zatrzymała się starsza kobieta, z wielkim żalem spojrzała na błękitne wody zatoki i zawołała -Targ w Bor już się skończył, ruszaj na swoim ośle do Nigdy!? co można było rozumieć - cokolwiek zostało zrobione, już się stało, czas więc rozpocząć kolejny rozdział. Ona wiedziała, że już nigdy nie wróci do swojego domu.

   
Stojąc wśród ruin, nie trudno było sobie wyobrazić sceny z życia Levissi - tak Grecy nazywali swoje miasto. A musiało być piękne! Piętrowe domy stały ciasno, wydawać by się mogło jedne na drugich, każdy dobrze doświetlony promieniami słonecznymi, każdy z zewnętrzną toaletą i cysterną na wodę deszczową, która spływała niegdyś z płaskiego dachu pokrytego sprasowaną ziemią. Na parterze znajdowały się stajnie i spiżarnie, na górze dwa pokoje.
    Przez moment słyszałam śmiech dzieci biegających po wąziutkich uliczkach, a właściwie przesmykach pomiędzy domami, teraz porośniętych roślinnością sucholubną, nie wymagającą zbyt dużej wilgotności powietrza, gromadzącą wodę w ostrych kolcach.
    Nie trudno było wyobrazić sobie kondukt pogrzebowy czy korowód weselny, a w dzień świąteczny ludzi jak mróweczki zmierzające labiryntem ścieżek do dwóch dużych
kościołów i czternastu kaplic. Nie trudno było wyobrazić sobie dzień powszedni - dzieci biegnące do szkół, rzemieślników pracujących w warsztatach i dwóch młynach, a także mężczyzn przed domami, palących fajki wodne i grających w tavli. O sympatii Greków do tej gry planszowej - jednej z najstarszych na świecie wspomina Platon, Homer opisuje ją w Odysei, Sofokles zaś przypisuje jej autorstwo Palamedesowi, który wymyślił ją ponoć podczas oblężenia Troi.
    Aż nie chcę się wierzyć, że jeszcze nie tak dawno, bo niespełna sto lat temu obie nacje żyły tu w zgodzie i dostatku - trzy i pół tysiąca Greków  w Levissi i Turcy zamieszkujący pobliskie równiny uprawiający żyzne pola, trudniący się hodowlą.

   
Ptaki bez skrzydeł!

   
Wysoko, wśród kamiennych ścian natknęłam się jedynie na angielskojęzyczne małżeństwo z trójką dzieci. Być może inspirując się powieścią swojego rodaka Louisa de Bernières'a - nazwisko po hugenockich przodkach - chcieli poznać smak przygody i zgłębić tajemnice miasta duchów...
    A ja!? Ja także, jak ten ptak bez skrzydeł w żarze lejącym się z nieba pochylałam się nad marnym losem człowieka.  



















































    Poniedziałek, 9 czerwca 2014 roku 

6 komentarzy:

  1. Hmm, interesujaca historia i dowod,ze tylko personalny zwiazek z Panem Bogiem nadaje wartosc ludzkiemu zyciu na ziemi. Ta kobieta, o ktorej wspomnialas napewno to rozumiala. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezwykle miejsce, swiadectwo ludzkich losow, mnie zatanawia fakt, ze nikt sie nie odwazyl zamieszkac w tym miejscu...sciskam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzę, że lubisz fotografować ruiny. Trochę przykre takie widoki jak uświadomi się losy ludzkie, których efektem są.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widok ruin przeszywa mnie dreszczem, zarówno w negatywnym, jak i pozytywnym znaczeniu. Kiedyś żyli w tych domach - dziś bardziej przypominających szkielet, skorupę - jacyś szczęśliwi albo i nie, ludzie. Rodziny, śmiech dzieci wypełniał uliczki. Widok na okolicę cieszył serce, dawał ukojenie oczom. Ale gdziekolwiek by się człowiek nie rozejrzał, na mapie świata, takich ruin - bez liku. Bo człowiek - jako gatunek - jestem tego pewna, bo potwierdza to historia i nie tylko, z natury jest Nomadem. Mówi się "Żyd wieczny tułacz", ale cały rodzaj ludzki jest Nomadem. Nie jesteśmy stąd i jeśli tylko będzie nam dane, zawędrujemy jeszcze dalej, bo to jedno: narodziny, wzrost, zmierzch i upadek Cywilizacji, powtarza się cyklicznie jak pory roku. Trzeba mieć tylko nadzieję, bo ta, jak mawiają mędrcy, umiera ostatnia, że kolejny zmierzch obędzie się bez ogromnej liczby poległych. Ale zawsze są jakieś ofiary: dobrowolne i z przymusu. Zawsze, taka jest kolej rzeczy, dopóki ktoś lub coś nie przerwie błędnego koła krwi i zapłaty za krew.

    Według mnie za prawie wszystkie dotychczasowe wojny odpowiadają religie (a więc: kapłani patriarchalni i namaszczeni przezeń królowie a obecnie także, politycy). Jeszcze się nie narodził taki, aby połączył wszystkich w Jedno za sprawą wymyślonej przez samego siebie idei, ideologii, dogmatu. Objawienia winny być personalne/prywatne a nie zbiorowe; nakazy i zakazy z kolei tworzone przez ogół na zasadzie konsensusu - jak dawniej, na greckiej Agorze. Tymczasem jedyne co nam - prostym ludziom - dane, to rządy Oligarchów rodem z rzymskiego Senatu. Pseudo-demokracja, rzymska/arystokratyczna Republika, pod którą wciąż kryje się ta sama dekadencja arystokratycznej dynastii. Rządy świętych krów nad stadem baranów, zarządzanym przez sitwę wilków, węży, pająków i skorpionów. I nawet wyć do Księżyca się odechciewa, gdy się już trochę o nim wie...

    Wydaje mi się, bo to zaledwie moje prywatne, skromne zdanie, Ewo, że owym wężem, który wkradł się do tego świata, była niedokończona wojna, którą żeśmy przywlekli z czeluści Kosmosu, jak ogon. I to Ona nas zatruwa. Zakończyć ją może tylko ostateczne zwycięstwo jednej strony, ale czy to w ogóle możliwe?

    Pozdrawiam ciepło :*** :))) (Ćmok)

    OdpowiedzUsuń
  5. Żałośnie wygląda takie opuszczone miasto, jak okaleczony człowiek. A czy konflikty kiedyś znikną- w tej mierze jestem pesymistką, dopóki istnieją ludzie będą istniały konflikty, bo zawsze ktoś będzie chciał zabrać komuś kawałek ziemi.

    OdpowiedzUsuń
  6. Smutne miejsce ale ma w sobie jakiś urok.... Pozdowionka

    OdpowiedzUsuń