cd Nie
umiem sobie wyobrazić życia bez niedzieli, dnia
świątecznego, który wyraźnie różniłby się od innych dni tygodnia. Potrzebę
wypoczynku i świętowania mam wpisaną w naturę tak jak wszyscy.
Niedziela to takie moje własne
przymierze z Bogiem, z biegiem lat pojmowane inaczej. Dzisiaj umiem kontaktować
się z Nim bez pośredników, co nie znaczy, że wykluczam kapłanów pierwszego kontaktu, sprawujących Ofiarę Eucharystyczną,
natomiast cały mocno zhierarchizowany Kościół i jego szczeble do zbawienia
duszy nie są mi potrzebne. Dzisiaj żyję w cieniu hierarchii kościelnej i
hierarchii społecznej, bo w życiu doczesnym dla tych, którzy nigdzie nie muszą
się spieszyć i tylko spowalniają bieg rozpędzonej machiny nie istnieje nawias, w którym
mogliby się schronić przed dominacją osobników zmierzających poprzez uległość
słabszych do sprawowania władzy, a co za tym idzie łatwego dostępu do wszelkich
dóbr materialnych i niesprawiedliwego ich podziału.
Dążenie do stworzenia globalnej
wioski poprzez umożliwianie ludziom komunikowania się na masową skalę też mnie
nie przekonuje, jako że takie formy globalizacji zabijają naszą indywidualność,
przestajemy być kreatywni i upodabniamy się do siebie, myślimy podobnie, zachowujemy
się podobnie, otaczamy się tymi samymi rzeczami, tworząc jednolitą masę.
Szum medialny to wzajemne
przekrzykiwanie się, każdy ma coś do powiedzenia, każdy wie najlepiej i każdy
chce się sprzedać jak najlepiej, tylko nic z tego nie wynika, bo w tym
medialnym szumie nie potrafimy słuchać siebie nawzajem, nie umiemy wybierać, a
co najgorsze wszystkich mierzymy jedną miarką i zabieramy głos w sprawach, na
których kompletnie się nie znamy, oskarżamy, potępiamy, przejmujemy role
sędziów i katów, eliminując z otoczenia tych, którzy wyróżniają się w tym
globalnym chaosie.
- Czy dzisiejsze media to nowa broń
przeciwko ludzkości?
- Czy rozgrzane do czerwoności łącza
przekazujące nieustannie sensacyjne wiadomości z pogranicza horroru nie
wybuchną któregoś dnia śmiertelnie raniąc całą ludzkość?
Nasza prywatna przestrzeń kurczy się
niepostrzeżenie i nawet nie zorientujemy się, w którym momencie okradziono nas
z własnej tożsamości.
A ja być może osiągnęłam wiek, w
którym mogę pozwolić sobie na luksus jej zatrzymania, nie muszę nikogo
naśladować, nikomu schlebiać w celu osiągnięcia korzyści materialnych, mogę żyć
własnym życiem na tyle na ile mnie stać i na ile pozwalają mi inni. Dzisiaj
łatwiej mi rozróżnić, kto przyjaciel, kto wróg. Umiejętność ta pozwala trzymać
mi się jak najdalej od tych drugich.
Ech, rozpędziłam się w swoim krzyku,
który jest wyrazem protestu, moim nie
globalnej wiosce, która nie ma przyszłości i jest kolejną utopią tak jak utopią
jest jej jedyny śmiertelny przywódca.
Wracam zatem do Niedzieli Dnia
Pańskiego i zatrzymam się na poziomie parafii, tam gdzie małe społeczności
wytyczają sobie cele i konsekwentnie bez udziału osób trzecich co najwyżej w
towarzystwie mile widzianych gości realizują je, a jedynymi korzyściami owej
działalności są korzyści duchowe i wypływająca z nich potrzeba służenia
drugiemu człowiekowi.
Ten nieco przydługi wstęp wprowadza
do dnia piątego, mojego pobytu w Buncranie, w Hrabstwie Donegal, na Półwyspie
Inishowen.
Dniem piątym była niedziela i chociaż
cały mój pobyt na Zielonej Wyspie traktuję jako jedno Wielkie Święto, to różnił
się on od pozostałych, chociażby za przyczyną przyjaznych mi osób, a w
szczególności księdza proboszcza John'a R. Walsh'a zarządzającego parafią Buncrany, z którym miałam
przyjemność spędzić trochę czasu przy świątecznym, niedzielnym stole. Z ogromną
radością przyjęłam jego zaproszenie na obiad do niewielkiej restauracji w
uroczym zakątku nad rzeką Foyle w Derry.
Pojechaliśmy tam po niedzielnej mszy
świętej sprawowanej w języku polskim we współcześnie wybudowanym kościele w Strathofoyle -
wsi leżącej w Hrabstwie Derry, w odległości około pięciu mil od miasta. Nie
fotografowałam tej nowoczesnej świątyni pod wezwaniem świętego Oliver'a
Plunkett'a, jako że ogromne halowe wnętrze przypominające namiot nie posiadało
tego sacrum co inne kościoły...
Stolik w rogowej niszy, na
podwyższonej posadzce, wyodrębniony od reszty lokalu filarem, zarezerwowany i
nakryty był na sześć osób. Jako gościowi przypadło mi miejsce na miękkiej
kanapie między księdzem proboszczem, a emerytowaną irlandzką nauczycielką o
imieniu Nuala, z którą rozmawiałam po francusku. Jak się okazało ksiądz Walsh
doskonale rozumiał ten język i od czasu do czasu wtrącał kilka słów. Były to
prawdziwe ozdobniki naszego dialogu. Po przeciwległej stronie stołu siedziało
troje pozostałych gości, w tym vis-à-vis moja polska językowa Podpora.
Zanim złożyliśmy zamówienia, podano
nam małe kromki chleba przypominające smakiem miodownik, a do nich masło, również
ze słodkawym posmakiem.
O ile dobrze pamiętam większość z nas
zamówiła owoce morza na przystawkę - wyśmienicie przyrządzone i równie
smakowite co dania główne - w moim przypadku ryba.
Wino także było przednie, a to
deserowe w wąziutkiej transparentnej butelce z nalepką Ned doskonale
konweniowało z ciastkiem czekoladowym przypominającym w smaku prawdziwy torcik
wiedeński, którym zajadałam się kiedyś w kawiarence wiedeńskiego Muzeum
Albertina.
Skoro jestem przy świątecznym
obiedzie, to musi także paść irlandzkie słowo slainte - polskie na zdrowie.
Kelnerzy z troską obsługiwali gości upewniając się co jakiś
czas czy niczego nie brakuje, a kiedy proponowali napełnienie kieliszków winem
czy też wodą, to na słowo dziękuję
reagowali inaczej niż w Polsce. W Irlandii słowo dziękuję znaczy tak poproszę
o jeszcze.
Chociaż nie byłam nikim ważnym czułam
się wyjątkowo. Kelner słysząc rozmowę w języku francuskim zwracał się do mnie
także w tym języku. Podoba mi się życzliwość wyspiarzy, ich serdeczność,
wszechobecny uśmiech.
Dobre maniery, znajomość obyczajów i
form towarzyskich, reguł grzecznościowych, zachowania i komunikowania się,
wygląd i prezencja, jednym słowem savoir-vivre nie tylko w niedzielę i święta.
Dodam jeszcze, że są na świecie
prawdziwi mężczyźni, którzy pamiętają podać kobiecie płaszcz, otworzyć drzwi
samochodu...
Przy niedzieli, po smakowitym obiedzie, wypadałoby coś niecoś
opowiedzieć o kościołach Buncrany.
Opracowując dzisiejszy wpis
korzystałam częściowo z książki Noble Story - Krótka historia diecezji Derry napisanej
przez księdza John'a R. Walsh'a i bogato ilustrowanej przez Patrice'a Thébault'a.
Pisząc o kościołach nie sposób
pominąć księdza Edwarda Maginn'a, który część swojego dzieciństwa spędził w
Buncranie, dokąd z odległego o sześćdziesiąt mil Fintona sprowadzili się jego
rodzice. Warto podkreślić, że studiował w Paryżu w Kolegium Irlandzkim przy 5
rue des Irlandais, w którym przez pięćdziesiąt lat, od tysiąc dziewięćset
czterdziestego piątego roku mieściło się Seminarium Polskie, założone dla
trzydziestu trzech kleryków przybyłych z Dachau.
W wieku dwudziestu trzech lat Edward
Maginn przyjął święcenia kapłańskie, a cztery lata później, w tysiąc osiemset
dwudziestym dziewiątym został mianowany proboszczem parafii, która siedzibę
swoją ma w Buncranie. Mitrą biskupią cieszył się zaledwie trzy lata. Zakażony
bakterią tyfusu plamistego w czasie Wielkiego Głodu zmarł w tysiąc osiemset
czterdziestym dziewiątym, po trzech dniach choroby, przeżywszy tylko
czterdzieści sześć lat.
Biskup Maginn pomagał głodującym, a
kiedy rząd brytyjski wysłał półtora miliona wynędzniałych z głodu katolików do
Kanady czyn ten nazwał hurtową eksterminacją (wholesale system of
extermination). A wystarczyło udostępnić rezerwy zboża i na czas klęski znieść
podatki.
Ten trudny okres nie przeszkodził biskupowi
w budowie kościoła parafialnego. Udał się nawet do Londynu, ażeby zebrać
fundusze na to przedsięwzięcie i przyjmował pieniądze z równą wdzięcznością od
wszystkich wyznań. Od komisarza Robót Publicznych otrzymał pożyczkę tysiąca
funtów na dogodnych warunkach spłaty rozłożonych na trzydzieści lat.
Kościół St Mary's w stylu
neogotyckim, ze względu na to, że była to świątynia katolicka, usytuowano na
wzgórzu w Cockhill około mili poza ówczesnymi granicami miasta. Jego budowę
ukończono w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym roku - roku długo zwanym Black'47.
Wspomnę jeszcze tylko, że namalowanie
obrazu zlecono artyście włoskiemu
A. Mariani'emu. Na płótnie ogromnych rozmiarów,
zawieszonym nad ołtarzem głównym widnieje scena Narodzenia, którą nazwałabym
Pokłonem Pasterzy.
Nie był to jedyny obraz Mariani'ego.
Namalował on jeszcze dwie Drogi Krzyżowe, z których jedną umieszczono w Kościele
St Mary's Oratory w Buncranie, a drugą w Star of the Sea Church w Desertegney -
w kościele należącym do tej samej parafii. Obok podpisu na obrazach widnieje rok 1896, znaczy to że dwa komplety Drogi Krzyżowej były przechowywane w
innych miejscach, jako że oba kościoły wybudowano w pierwszej połowie
dwudziestego wieku...
Kościół St Mary's Cockhill w Buncranie.
Na cmentarzu znajduje się grób biskupa
Edwarda Maginn'a
Wnętrze Kościoła St Mary's Cockhill w Buncranie
Kościół St
Mary's Oratory w Buncranie
Wnętrze Kościoła St Mary's Oratory w Buncranie
Szkoły znajdujące się obok Kościoła St Mary's w Buncranie
Scoil Iosagain i St.
Mura's school
cd Fort Dunree, Malin Head, Carndonagh,
nie były jedynymi atrakcjami czwartego dnia mojego pobytu w Irlandii. Kiedy wracaliśmy do Buncrany padał deszcz. Jednak zmienna pogoda, tak charakterystyczna
dla Zielonej Wyspy, nie zniechęciła
mnie do wyjścia z domu w sobotnie dość późne popołudnie. Jeszcze tego samego tak
dobrze rozpoczętego dnia postanowiłam zobaczyć Swan Park, prawdziwą przyrodniczą perełkę Buncrany.
Ale zanim opowiem o parku zatrzymam się na samej
nazwie miasta. Otóż składa się ona z dwóch wyrazów Bun i Crana - irlandzka Bhun Crannacha, co osobiście
przetłumaczyłabym z biegiem Crany,
jako że Crana to nazwa rzeki, a bhun oznacza poniżej, niżej...
Crana to nie jedyne wody wyznaczające
granicę miasta. Od południa oblewa je rzeka Owenkillew, a od zachodu zatoka Lough Swilly.
Zapewniam, że ta pierwsza i trzecia
są warte czasu, nawet w niepogodę.
Do parku szłam cały czas ulicą Cockhill Road po prawej mając Cranę. Rzeka czasami ginęła gdzieś w
zaroślach, ale na długości około pół kilometra przed parkiem biegła przy samej
drodze. Nie mogłam się nadziwić jej pięknem i nie zważając na przelotny deszcz
robiłam zdjęcia.
W pewnym momencie musiałam przeprawić
się na drugi jej brzeg. Skręciłam w ulicę Westbrook
i po chwili znalazłam się w romantycznej scenerii na jednoprzęsłowym kamiennym Moście Wilsona, gdzie urzeczona kaskadowym
biegiem rzeki wciśniętej w kamienne koryto z wysokimi brzegami wciąż robiłam zdjęcia.
Po prawej stronie tuż za mostem, w
ogrodzie o powierzchni pięciu hektarów stał gustownie odnowiony, trzygwiazdkowy
pensjonat Westbrook House. Zarówno
dom jak i most zaprojektował i wybudował w tysiąc osiemset siódmym roku Judge
Wilson. Polecam stronę Mary Margaret Grant ze zdjęciami tego miejsca jak
również stronę hotelu.
Po lewej zaś, otwarta na oścież, kuta
metalowa brama zapraszała do wejścia na teren Swan Park, który to w kwietniu tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego piątego roku Harry
Percival Swan - lokalny antykwariusz, podróżnik, historyk i pisarz, przekazał
mieszkańcom Buncrany.
W czasach wiktoriańskich na wartkich
wodach rzeki pracowały młyny, którymi zarządzali przemysłowcy Wilson,
Alexander, Richardson i inni. Dzięki młynom rozwijał się przemysł bawełniany.
W tysiąc dziewięćset piątym roku w
młynie Swan Mill zainstalowano
generator elektryczny, który zamieniał energię wodną w energię elektryczną i
dostarczał ją mieszkańcom miasta aż do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
czwartego, kiedy to Buncrana została objęta programem elektryfikacji...
Oprócz gruntów, Harry Percival Swan zapisał mieszkańcom swoją bezcenną kolekcję
antyków, między innymi klasyczne greckie i etruskie wazy, chińskie figurki z
kości słoniowej, antyki irlandzkie, srebra, szkła, przyrządy do mierzenia
czasu, ceramikę, monety, medale, obrazy, meble, a także broń wojskową i inne.
W rok po jego śmierci, dwa tysiące
pięćset sztuk antyków trafiło do podziemi Irlandzkiego Muzeum Narodowego w
Dublinie, a tysiąc sztuk innych artefaktów pozostało u wdowej po Percivalu.
W dwa tysiące jedenastym roku dr
Adrian Grant z West Inishowen History
and Heritage, na spotkaniu w Bibliotece Buncrany powiedział, że kolekcja
powinna być ogólnodostępna i wrócić z powrotem do miasta. Twierdził, że Harry
Percival Swan życzył sobie aby jego cenne historycznie zbiory znalazły się
właśnie tu lub przynajmniej w Hrabstwie Donegal, a do Dublina trafiły z braku
odpowiedniego miejsca do ich eksponowania.
Od czasu do czasu część kolekcji
prezentowana była w County Museum w Letterkenny.
Podczas spotkania zastanawiano się,
czy warto stworzyć warunki dla zgromadzenia antyków w jednym miejscu i
wybudować małe muzeum, i czy takie przedsięwzięcie realizowane z funduszy publicznych
będzie rentowne w przyszłości.
Turystyka w Hrabstwie Donegal nie
jest tak popularna jak w innych regionach Irlandii. Czy to dobrze, czy to źle,
czas pokaże.
Wracajmy do parku, którego
największym skarbem jest rzeka Crana, kończąca swój bieg w zatoce Lough Swilly. Ale zanim ostatecznie
połączy się z jej wodami, przepływa już
dość leniwie pod sześcioprzęsłowym kamiennym mostem Castle Bridge.
Most o długości sześćdziesięciu jeden
metrów łączy się z zamkiem Buncrana
Castle, jednym z pierwszych i największych dworów na Półwyspie Inishowen, wzniesionym w tysiąc siedemset osiemnastym
roku przez George'a Vaughan'a, który także poprzez budowę
mostu przeniósł miasto na drugi brzeg i wytyczył nową główną ulicę Main Street.
Materiał do budowy zamku pochodził w większości
z sąsiedniej twierdzy O'Doherty Keep,
której dwa pierwsze poziomy zbudowane zostały w tysiąc trzysta trzydziestym
trzecim roku, a kolejny trzeci poziom w tysiąc sześćset drugim. Sześć lat
później twierdza została spalona przez Anglików w odwecie za bunt jednego z
ostatnich celtyckich wodzów, lorda Inishowen Cahir'a O'Doherty. O'Doherty zginął, a skonfiskowane ziemie przejął angielski baron Arthur Chichester, który wkrótce przeniósł się do Belfastu, do nowo wybudowanego przez siebie zamku. Za zasługi w rozwoju miasta otrzymał tytuł barona Chichester of Belfast. Na zagarnięte włości O'Doherty'ch, w tysiąc sześćset piętnastym roku sprowadził się wraz z rodziną kapitan Henry Vaughan.
Po obu stronach Crany urządzono
ogrody, w których zgromadzono wiele gatunków roślin. Spacerując po parku warto
rozglądać się na wszystkie strony i patrzeć też pod nogi, bowiem na ścieżkach
wmontowano tabliczki kamienne z nazwami roślin. Jest tutaj także zakątek
motyli, zakątek bajkowy z tajemniczymi drzwiczkami zainstalowanymi w wiekowych
drzewach i coś, co widziałam pierwszy raz w życiu - małe budki na drewnianych
słupkach z przeszklonymi drzwiczkami, w których umieszczono książki - rodzaj biblioteczek
- gdzie można je sobie wypożyczać do czytania. Takie budki widziałam także
później przy ścieżkach nad zatoką Lough Swilly.
Zastanawiałam się na genialnością
pomysłu i już myślałam, czy by takich budek nie postawiać na bulwarach
spacerowych biegnących wzdłuż rzeki Supraśl...
Zapraszam na prezentację zdjęć z Swan
Park. Zatokę Lough Swilly pokażę innym razem.
Crana przed wejściem na Most Wilsona przy Cockhill Road
Crana widziana z Mostu Wilsona
i fragment ogrodu należącego do pensjonatu Westbrook House
Wejście do Swan Park i Most Wilsona od strony parku
Swan Park
Most Castle Bridge
Ruiny twierdzy O'Doherty Keep
Widok z mostu na rzekę Cranę i jej ujście do zatoki Lough Swilly,
Buncrana
Castle i Ned's Point
cdn