piątek, 24 maja 2013

Cypr - ten błądzi, kto w drogę wyruszył


cd 
     Po Grobowcach Królewskich, Koralowej Zatoce i krótkiej regeneracji sił w Hotelu Veronica pojechałam do Yeroskipou / Geroskipou / Γεροσκήπου
     Etymologia słowa Yeroskipou sięga mitologii greckiej i mówi o świętych ogrodach Afrodyty (yeros / ιερός - święty i kipou / κήπος - ogród). 
     Dla starożytnych pielgrzymów był to przystanek w drodze do świątyni tej bogini w Koúkli, osadzie przylegającej do Palea Pafos…

     Przy hotelu wsiadłam do autobusu, na którym wyraźnie napisane było, że jedzie do Geroskipou. Pokazałam kierowcy mój całodniowy bilet i zajęłam miejsce z przodu. Ale autobus wcale nie pojechał do Geroskipou, tylko zatrzymał się gdzieś w bliżej nie określonym miejscu. Kierowca wyjaśnił, że jest to końcowy przystanek tej linii i teraz powinnam zaczekać na inny autobus. Usiadłam na ławce obok jakiejś kobiety i czekałam. Minęło zapewne sporo czasu, bo zaczęłam się już niecierpliwić. Ruch na ulicy był znikomy, przejechało zaledwie kilka samochodów osobowych. Pieszych także nie było widać. Trwała sjesta. Przypomniało mi się, że środa jest skróconym dniem handlowym, że po południu tak jak i w soboty sklepy są zamknięte, i gdyby ktoś zapytał Cypryjczyka dlaczego, odpowiedziałby że we środy mężczyźni chodzą na polowania, a kobiety do kościoła.
      Wreszcie nadjechał autobus, ale nie ten na który czekałam. Kiedy otworzyły się drzwi, zapytałam czy tą linią dojadę do Geroskipou. Kierowca zatoczył szeroki łuk ręką zapraszający do środka…
      - Ależ tak! Dojechałam do celu, ale na obrzeża miasta i tam musiałam wybierać, poczekać na kolejny autobus, albo iść pieszo do centrum. Wybrałam spacer długą ulicą, rozgrzaną i pachnącą popołudniowym słońcem… Lubię taki skwar, który wyciska ostatnie poty, a stopy puchną ze zmęczenia i nie mieszczą się w sandałkach, albo rozpływają w traperach…
 
      - Po co tam pojechałam?
     
Chciałam zobaczyć pięciokopułowy bizantyjski kościół świętej Paraskewii z dziewiątego wieku, piętnastowieczne malowidła ścienne odrestaurowane w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, a także rzucić okiem na zewnętrze świątyni z dziewiętnastowieczną dzwonnicą, w cieniu której znajdowała się kapliczka zwieńczona szóstą kopułą skrywająca relikwie …
     
Nie spodziewałam się wejść do środka, bo z informacji jakie posiadałam, świątynia czynna była tylko do trzynastej. Jednakże boczne drzwi stały otworem, a ze środka wydobywał się przyjemny chłód. Weszłam. Po lewej stronie za wysokim kontuarem siedział na wysokim stołku mężczyzna około siedemdziesiątki. Na pytanie, czy mogę zrobić kilka zdjęć we wnętrzu pokręcił przecząco głową i zaproponował mi kupno albumu w cenie ośmiu euro. Roześmiałam się, bo album nie był tyle wart i przypominał bardziej zeszycik ze zdjęciami. W rewanżu za mój szeroki uśmiech otrzymałam także uśmiech, ale szczerbaty i następną propozycję kupna, tym razem pojedynczych kartek pocztowych. Jako, że ceny wydały mi się zawyżone odmówiłam i zaczęłam rozglądać się po świątyni. Mężczyzna z brakami w uzębieniu wyszedł zza lady i szedł za mną próbując dialogu tête-à-tête. Łapał mnie za ramię, tłumaczył coś po swojemu i zionął nieświeżym oddechem. Uwolniłam się od jego towarzystwa dopiero wtedy, kiedy do kościoła weszła jakaś czteroosobowa angielska rodzina.
      Przez chwilę przyglądałam się w samotności namalowanym na suficie i ścianach scenom z Nowego Testamentu. Na jednej ze ścian rozpoznałam Narodziny i Ofiarowanie NMP, Wskrzeszenie Łazarza, Wjazd do Jerozolimy, na drugiej, naprzeciwko drzwi południowych Ostatnią Wieczerzę, Umycie Nóg i Zdradę, której pochodzenie, na podstawie szczegółów zbroi rycerskiej, ustalono na czasy Lusignanów. Sklepienie centralnej kopuły zdobiło malowidło przedstawiające modlącą się Matkę Bożą…
 





      Ponieważ Muzeum Sztuki Ludowej w Geroskipou było już zamknięte postanowiłam wracać do Pafos i tam w górnej jego części trochę się pokręcić.
Chi, chi, nie wiedziałam jeszcze, że końcowy przystanek autobusu, którym tam pojadę znajduje się właśnie w Górnym Pafos. Nieświadoma, czekałam na niewielkim dworcu, na kolejny pojazd, który zabrać mnie miał do portu w Dolnym Pafos i stamtąd odwieźć z powrotem prawie w to samo miejsce... 

     Chi, chi, straciłam sporo czasu, ale nie błądzi ten, który w drogę nie wyruszył. Miałam ze sobą mapę, ale jako że jestem dalekowidzem, to z map korzystam w ostateczności, a tak  zdaję się na moją intuicję… 
     Zanim Cypr nie został członkiem Unii Europejskiej, komunikacji miejskiej i  międzymiastowej na wyspie nie było, stąd też na nie rzucających się w oczy przystankach nie ma informacji na jakich trasach i w których godzinach kursują autobusy, nie wszędzie podane są też numery linii...

     Chodziłam bez celu po wąskich wyludnionych uliczkach, zaglądałam w różne zakątki i niczego szczególnego oprócz widoku na morze, meczetu zamkniętego na cztery spusty i nieczynnych sklepów nie widziałam. 





      Postanowiłam wracać. W połowie drogi powrotnej zauważyłam wysokie mury. Moja nieomylna intuicja kazała mi wysiąść. Schodami wijącymi się między kamiennymi ścianami weszłam do zupełnie innej części Górnego Pafos, bardziej eleganckiej, z dużym parkiem w centralnej jego części. W uliczkach okalających park miejski otwarte były restauracje, puby i kawiarnie. W centrum było gwarno, zaś zaledwie parę kroków dalej od parku, cicho i spokojnie. 






















      W jednym z kościołów, przy śpiewach jedynego  w świątyni mężczyzny, modliły się Cypryjki, starsze panie, ubrane na czarno. W Kościele prawosławnym był to jeszcze okres Wielkiego Postu, podczas którego Cypryjczycy nie jedzą niczego co związane jest z mięsem. Posilają się warzywami strączkowymi, owocami i owocami morza, a także słodkościami…
    Po nabożeństwie wieczornym sfotografowałam trzy panie wychodzące ze świątyni. Obrazki kobiet w czerni kojarzyły mi się zawsze nie wiedzieć czemu z Sycylią... 
     Cerkiew świętych Kosmy i Damiana była już zamknięta, ale wyglądała imponująco w świetle chylącego się ku zachodowi słońca...
 




     Gdzieś między domami spostrzegłam niewielki parking, z którego rozciągał się przepiękny widok na Kato Pafos i morze. Zatrzymałam się tam i jakiś czas przyglądałam dolnemu miastu, morzu i niskiemu słońcu...
  





     Było już dość późno, kiedy dotarłam do przystanku, na którym wcześniej wysiadłam. Nie miałam chęci, ani sił, żeby iść ponad dwa kilometry pieszo do portu. Jednak po półgodzinnym wyczekiwaniu na środek lokomocji zwątpiłam i szybkim krokiem ruszyłam do Harbour. Kiedy już prawie osiągnęłam cel nadjechał autobus, jak na ironię. Na kolację dotarłam dopiero około dwudziestej trzydzieści… Byłam zmęczona, ale i szczęśliwa, bo nie rzadko zdarza się w ciągu jednego dnia zobaczyć tak wiele! 

     Zwykli mieszkańcy Pafos mieszkają w małych ale  eleganckich willach, usytuowanych wokół wewnętrznych ogrodów z basenami dla dorosłych i dzieci, zaś plantatorzy i sadownicy swoje hacjendy budują na terenie plantacji i sadów. 
     Spacerując po osiedlach domów jednorodzinnych, marzyłam o cypryjskiej pogodzie nad moim domem, o słońcu które prawie każdego dnia obdarza mieszkańców Ziemi swoim ciepłem i blaskiem, śniłam o sadach pomarańczowych, które trzy razy w roku rodzą soczyste słodkie owoce, myślałam jak zatrzymać w sobie na zawsze wspomnienie błękitnego morza i tonącej w nim o zmierzchu świetlistej kuli ...
 

















Środa, 10 kwietnia 2013 roku