O w pół do dwunastej byłam spakowana, gotowa do drogi i w momencie kiedy zamykałam drzwi domu i żegnałam swojego czworonożnego pupila niechętnie zostającego na podwórku, przyjechał Krzysztof ze Stefanią i swoimi dwiema kuzynkami...
Tego dnia, w ostatnią sobotę sierpnia, moi przyjaciele wymyślili spływ kajakowy Narewką, który rozpocząć się miał gdzieś w Puszczy Białowieskiej, a zakończyć w miejscowości o tej samej nazwie co rzeka, czyli w Narewce w Bojarskim gościńcu...
Przy wyjeździe z Białegostoku dołączyli do nas pozostali uczestnicy wyprawy, Małgosia z Leszkiem, Wiesia z Bogusiem i Marynia z Jędrusiem. Halutka miała zaś dojechać do nas później, jako, że płynąć kajakiem nie chciała. Mówiła, że z przyjemnością dotrzyma towarzystwa Maryni, która także z owej atrakcji zrezygnowała i została w Bojarskim gościńcu...
Nie pamiętam tak bardzo suchego i gorącego lata, z tak bardzo niskim stanem wód w rzekach i pogody tak bardzo sprzyjającej wakacyjnej przygodzie...
Z gościńca wyruszyliśmy przed godziną trzynastą. Minęliśmy kilka zabudowań w Narewce, i o ile dobrze pamiętam jechaliśmy ulicą Ogrodową i Hajnowską, potem przez most na drugą stronę rzeki i wzdłuż jej doliny lasem, drogą gruntową do jakiegoś mostu. Wydaje mi się, że był to Kosy Most.
Pierwszy kajak został spuszczony z wysokiej skarpy na płytką wodę i pierwsza para bezpiecznie zasiadła na plastikowych siedzeniach wymoszczonych kapokami...
Druga i trzecia para także bez problemów odbiła od brzegu...
Czwarta zaś para kajakarzy już na samym początku przeżyła chrzest bojowy. Przy wchodzeniu do kajaka niestety ten się zachybotał i dał się słyszeć charakterystyczny plusk. Małgosia niczym nimfa wodna wynurzyła się i ociekająca wodą ponownie natarła na plastikową łódź. Jak się okazało również i plecak wypełniony ponoć najpotrzebniejszymi rzeczami, w tym telefon komórkowy, ociekał wodą...
Ale nasi przyjaciele do humorzastych nie należą, więc chichocząc, pełni optymizmu po chwili odbili od brzegu.
Statek mój i Jędrusia zwodowany został na końcu. Na szyi dyndał mi aparat fotograficzny, a przed stopami stała torba, w której i ja miałam trochę rzeczy zupełnie zbędnych w tym rejsie.
Jędruś na samym początku zrezygnował z drugiego wiosła, twierdząc, że jestem stworzona do wyższych celów i muszę mieć całkowitą swobodę fotografowania...
Wkrótce okazało się, że miał rację, bowiem w takich warunkach w jakich przyszło spędzić nam kilka godzin, drugie wiosło tylko by nam przeszkadzało...
Upłynęliśmy zaledwie kilkanaście metrów, kiedy wyrosła przed nami pierwsza przeszkoda. Krzysztof przepchnął wszystkie kajaki, a sam nie ryzykując nadziania się na całe mnóstwo zatopionych gałęzi i pni dołączył do Stefanii przechodząc kawałek drogi dość wysoką skarpą...
Nie było łatwo, bowiem kolejna zapora z drzew czekała na nas w miejscu, w którym Krzyś schodził z pochyłości. Tym razem każdy musiał wysiąść z kajaka i przeprawić się przez zwaloną w poprzek rzeki kłodę...
Nie mogliśmy upłynąć zbyt daleko, ciągle musieliśmy pokonywać albo płycizny, albo zapory z drzew...
Ech to była przygoda mojego życia, mój zielony surwiwal, przygoda, którą przeżyłam wspólnie z Jędrusiem, moim wodnym rycerzem, który posiadł ogromne umiejętności nie tylko bezpiecznego wskakiwania do kajaka, ale także wykazał się tężyzną fizyczną i sprytem nie lada. Zresztą, nieskromnie mówiąc trafiła mu się dobra partnerka, pełna optymizmu i dobrego humoru, potrafiąca doskonale współpracować...
W pewnej chwili przypomniał mi się film zatytułowany Afrykańska królowa - The African Queen z Katharine Hepburn i Humphreyem Bogartem. Akcja filmu rozgrywa się w czasie pierwszej wojny światowej i opowiada historię Charliego Allnuta, który podejmuje się przewieźć statkiem handlowym siostrę zamordowanego przez Niemców misjonarza z afrykańskiej wioski. Jeżeli ktoś nie zna tego filmu, to polecam gorąco...
No a wypadnięcie Małgosi z kajaka nie było odosobnionym przypadkiem. Takie niefortunne wydarzenie przytrafiło się i Stefani. Ona także utopiła, na szczęście na płyciźnie, telefon i wszystkie inne rzeczy i ona także dzielnie i ze śmiechem trwała do końca pokonując wszystkie przeszkody.
W połowie mniej więcej drogi natknęliśmy się, wydawać by się mogło, na baraż nie do przebrnięcia i jako pierwsi z Jędrusiem sforsowaliśmy zaporę z pni i gałęzi drzew. A ponieważ byliśmy już trochę zmęczeni nie czekaliśmy na innych i wciąż z przygodami przybliżaliśmy się do celu, pytając gapiów na moście, czy do Bałtyku jeszcze daleko...
Wreszcie, mój wodny rycerz mógł spokojnie wypić piwo i posilić się kukułką, żeby podnieść nieco poziom cukru we krwi...
Chi, chi, chi..., zanim zdążył upić kilka łyków z puszki i wypłukać z zębów resztki przyklejonego cukierka... pojawiła się kolejna przeszkoda i kolejna płycizna, a zaraz potem kolejna przeszkoda i kolejna płycizna...
Od momentu otworzenia puszki z piwem wiosłowałam ja, a Jędruś to wystawiał nogę z kajaka, to ją chował, odpychając się jak na hulajnodze...
Ech! Jędruś niegdyś uprawiał kajakarstwo wyczynowo ... i w wyczynowym kajaku typu K-1czuje się jak ryba w wodzie. Widziałam to na własne oczy kilka lat temu na Gołej Zośce. Nikt oprócz niego nie utrzymał równowagi w wąziutkiej jedynce..., każdy wypadał za burtę...
Do Bojarskiego gościńca w Narewce dotarliśmy o godzinie osiemnastej minut dwadzieścia pięć. Jak się okazało Wiesia z Bogusiem w połowie drogi na owej zaporze z drzew i gałęzi wymiękli i zrezygnowali ze spływu. Pozostałe trzy pary dotarły prawie godzinę później po nas...
A Marynię i Halutkę już dawno trzymał taki fkurf, że omal nie odjechały bez nas, głodne bez kolacji...
Nie podpisane przeze mnie zdjęcia wykonała Marynia aparatem swojego telefonu komórkowego i dzięki niej wiem, że mój i Jędrusia rejs po Narewce z planowanych dwóch godzin trwał pięć oraz prawie sześć godzin pozostałych trzech par...
Narewka, 29 sierpnia 2015 roku
No i się udało.... Przygoda nie lada. Niski poziom wód zastąpiliście humorem. Faktycznie musiało tego być sporo, skoro z dwóch płynęliście aż tyle. Najważniejsze, że mieliście doskonałe towarzystwo. Gratuluję pomysłu oraz przygody!!! Pozdrawiamy
OdpowiedzUsuńBawiłam się doskonale...
UsuńA susza trwa nadal i deszczu nie widać...
Uściski :)
Wspaniała przygoda, poczuć na własnej skórze czar Natury, nie ma nic wspanialszego niż dźwięk wody pod wiosłem, Naprawdę zazdroszczę ;) Ja na pewien czas nie wchodzę do wody, ale też u was nie ma aż takich sensacji wodnych jak u nas ;D... Cieszę się widząc uśmiech na twojej buzi. Zbieram się od pewnego czasu do napisania na privie, ale ciągle nie wiem jak ująć pewne rzeczy w słowa. Może się w końcu przemogę. Mam nadzieję...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko, buziaki! :*** :)))) (Ćmok)
Myślałam dzisiaj o Tobie i cieszę się, że Cię przywołałam...
Usuń- Czar Natury mówisz ? I masz rację, bowiem nic tak na dobre samopoczucie nie wpływa jak kontakt z Naturą...
Ściskam mocno i czekam na wieści **:)))
Odkąd po wywrotce kajaka utopiłam w wodzie drogi aparat fotograficzny i zgubiłam moje ulubione okulary słoneczne, nie lubię spływów... Ale może się skuszę po tej relacji.
OdpowiedzUsuńNa krótki spływ nie warto zabierać ze sobą jakichkolwiek rzeczy...
UsuńW dzisiejszych czasach telefony komórkowe są już wodoodporne, gorzej z lustrzankami, ale ja zawsze wierzę, że nic się przykrego wydarzyć nie może. Ten spływ należał do wyjątkowo komicznych. Już dawno tak się serdecznie nie uśmiałam...
Dzięki za odwiedziny Jolu i życzę udanej wyprawy do Fontainebleau.
Ściskam serdecznie :)
Szał! Ja ostatnio płynąłem Pilicą z NadPilice.pl, nie znam się za bardzo ale kajaki wyglądały na nowiutkie.
OdpowiedzUsuńJeżeli masz na myśli kajaki, którymi płynęliśmy to one nie były nowe, właśnie ze względu na fatalną trasę. Właściciel oczywiście miał nowiutki sprzęt, ale nie udostępniał go...
UsuńPozdrawiam i zapraszam :)