czwartek, 28 czerwca 2018

Madera - wędrówka szlakiem Levada dos Tornos, z Monte do Camacha

    Madera słynie z urody, umiarkowanego klimatu, flory i fauny, wina, karnawału, festiwalu kwiatów, tras wycieczkowych… i lewad. Te ostatnie to kanały irygacyjne lub akwedukty, które zostały zbudowane w celu transportu wody, głównie z północnego zachodu na południowy wschód, dla nawodnienia upraw owoców, trzciny cukrowej i bananowców. Dzisiaj, oprócz wyżej wymienionej funkcji, umożliwiają one także produkcję energii elektrycznej pochodzenia hydraulicznego.
    Pierwsze lewady wykopane w szesnastym wieku były dziełem niewolników, galerników a także wolnych ludzi, którym płacono za pracę. Najnowsza lewada została zbudowana w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Ze względu na ukształtowanie terenu wykonanie kanałów było trudnym przedsięwzięciem. Większość z nich biegnie po zboczach gór, są też i tunele wydrążone w skałach - w sumie około czterdziestu kilometrów. Zdarza się, że po tym samym stoku, na różnych poziomach, przepływa kilka lewad, inne krzyżują się w mostkach kanałowych.
    Utrzymanie ponad 2000 kilometrów kanałów irygacyjnych należy do państwa i gmin. Wzdłuż lewad biegną ścieżki umożliwiające prace konserwatorskie zapewniające ciągłą drożność. Wiele z nich udostępniono przybywającym z całego świata miłośnikom pieszych wędrówek. Jednym z najbardziej popularnych szlaków jest Levada do Caldeirão Verde, skonstruowana w osiemnastym wieku, ale o niej w innym poście.

   
Dzisiaj wybierzmy się na średnio trudny szlak Levada dos Tornos, wiodący z Monte do Camacha. W poprzednim poście zamieściłam garść informacji na temat góry, na którą wjechaliśmy kolejką górską Teleférico Funchal-Monte (tutaj). - A w jaki sposób znaleźliśmy się tam po raz kolejny?
    Tym razem z Garajau do Funchal pojechaliśmy nie wypożyczonym autem, lecz autobusem, na który czekaliśmy półtorej godziny. To niekończące się wyczekiwanie odebrało nam całkowicie tego dnia chęci przemieszczania się po Maderze publicznymi środkami lokomocji. Niestety autobusy na wyspie kursują rzadko, w długich odstępach czasu.
    Do Funchal pojechaliśmy z zamiarem spędzenia przedpołudnia w ogrodzie tropikalnym, ale kolejny autobus, na który
także długo czekaliśmy, zawiózł nas nie do ogrodu tropikalnego, lecz do ogrodu botanicznego, znajdującego się niżej. Tam mogliśmy kupić bądź sam bilet wstępu do ogrodu botanicznego bądź w połączeniu z biletem na drugą kolejkę górską Teleférico do Jardim Botânico, która wwiozłaby nas na Monte do interesującego nas ogrodu tropikalnego.
    Ale tego dnia, oglądanie przyrody, zamkniętej ogrodzeniem, nie było nam dane. Nasze niezdecydowanie zauważył taksówkarz starego mercedesa, podszedł do nas i zaproponował nam podwózkę na Monte, na szlak lewady
dos Tornos. Rano, jakbyśmy przewiedzieli, że nasze wcześniejsze plany legną w gruzach i na wszelki wypadek, zapakowaliśmy do plecaków prawie nic nieważące, cieniutkie, puchowe kurteczki, latarki i prowiant.
    Wytargowaliśmy cenę ośmiu euro, proponowana to dziesięć, za wjazd na Monte, po czym ruszyliśmy niemalże pionową asfaltową ścianą pod górę. To była króciutka, ale jakże ekscytująca przejażdżka. Wysłużona przez lata limuzyna trzeszczała, piszczała i na jedynce, albo dwójce z trudem pięła się do celu. A cel pojawił się raptem, niespodzianie. Był to ledwo widoczny, niewielki wyłomek w niewysokim przydrożnym murze, którego my przybysze z innej planety sami nie zauważylibyśmy. Taksówkarz wypluwając nas z kosmicznego pojazdu, dawał nam ostatnie wskazówki i chyba nie przypuszczając, że dotrzemy aż do Camacha, albo w ogóle nie biorąc tego pod uwagę, proponował zatrzymać się w herbaciarni Hortensia Gardens Tea House, która jak się później okazało, położona w pięknym punkcie widokowym, znajdowała się całkiem blisko.  
    Ale zanim dotarliśmy do Hortensia Gardens Tea House minęliśmy kilka punktów, najpierw jakieś gospodarstwo, później ogromny okrągły zbiornik z wodą, która wpływała doń ze spiętrzenia powyżej. Takich zbiorników na szlaku było kilka. Widzieliśmy też niewielka elektrownię. Zatrzymaliśmy się na chwilę i z góry podziwialiśmy zbite w jedną masę zabudowania schodzące do oceanu.












    Nasza lewada, o której nic nie wiedzieliśmy, przecięła asfaltową wąską drogę wiodącą do wsi. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że szlak przebiega na wysokości od około 500 do 700 metrów i ma ponad 14 kilometrów długości. Ale póki co wspaniałe widoki na górskie tarasy, na zatokę i ocean, na Funchal i inne przyległe miejscowości, nie pozwalały nam się skupiać na tym jak długo będziemy wędrować i jaką odległość pokonamy. Czuliśmy przyjemny chłód i oddychaliśmy pełną piersią, powietrze było świeże, dobrze przefiltrowane. Mijaliśmy gaje owocowe, skupiska egzotycznych dziko rosnących białych kalii, pomarańczowo-żółtych nasturcji, niebieskich agapantów, pojedyncze stanowiska strelicji, samotne powykręcane stare drzewa i las eukaliptusowy. Podziwialiśmy także górskie drogi, po których mogły poruszać się tylko samochody terenowe z napędem 4x4. Nieustannie, podczas całej wędrówki, natykaliśmy się na sprzęt mechaniczny i robotników leśnych pracujących na stromych zboczach. Dbali oni o przejezdność dróg ukrytych w gąszczach i drożność lewad. 

















    Początek tej wspaniale zapowiadającej się przygody miał swój finał w herbaciarni. Młoda Maderyjka rozmawiała z nami po francusku, co sprawiało jej ogromną przyjemność. Mówiła dużo i z wielką frajdą, starannie dobierając słowa i pytając co jakiś czas czy nie robi błędów. Czułam się jak nauczyciel w szkole podczas przepytywanki. Zamówiliśmy kawę z mlekiem. Była wyśmienita. Pożegnaliśmy się serdecznie.
















    W dalszej drodze mijaliśmy lasy akacjowe - drzewa z pierzastymi liśćmi i żółtym kwieciem oraz całe mnóstwo innych gatunków roślin porastających zbocza. Zatrzymywaliśmy się w prześwitach ukazujących zatokę z portem i zabudowania Funchal. W jednym z przydomowych ogródków Ryszard zerwał owoc podobny do śliwki. Idąc cienistymi ścieżkami wkładaliśmy kurtki, a wychodząc z zarośli zdejmowaliśmy je, słońce stało wysoko i grzało mocno.
    Niektóre przejścia nad przepaściami nie miały zabezpieczeń, pokonywaliśmy je bardzo ostrożnie, z duszą na ramieniu i ze wstrzymanym oddechem.













      W pewnym momencie, nie spodziewając się zupełnie, dotarliśmy do tunelu wydrążonego w skale. I tutaj przydały nam się latarki, tunel był ciemny i długi, na pewno około półtora kilometra, i na dodatek niski tak, że szliśmy pochyleni. Kolejną niedogodnością był chodniczek na jedną stopę czasami na dwie i kapiąca miejscami z sufitu woda, która czyniła go bardzo śliskim i trudnym do przejścia. Ja piałam z zachwytu, Ryszard niekoniecznie, bo dwa razy uderzył głową o skały. Śmiałam się, że ma sztywne plecy. Na szczęście koryta lewad nie są głębokie i ewentualna wpadka nie byłaby groźna.







    Po wyjściu z tunelu zrobiliśmy kilka zdjęć, otrzepaliśmy z wody nasze ubranka, wymieniliśmy wrażenia i dalej w drogę. Mijaliśmy kolejne siedliska, kolejne lasy, kolejne tarasy i uprawy, kolejne potoki i mostki, aż wreszcie zmęczeni zrobiliśmy przerwę na odpoczynek i lunch. Nie miałam siły robić zdjęć, mimo iż przed nami roztaczał się widok na malowniczo położoną wioskę i elektrownię wodną z dużymi zbiornikami.























    Gdzieś za Vivenda jardim kończył się nasz szlak i po kamiennych schodach wyszliśmy ze szlaku do Camacha, miasteczka położonego na wysokości około 700 metrów. Słońce w miasteczku przygrzewało tak mocno, że zmęczeni wędrówką musieliśmy robić przystanki i uzupełniać płyny.
    Dopytywaliśmy o autobus do Garajau, a kiedy już po trudzie wspinania się po stromych ulicach znaleźliśmy przystanek okazało się, że na autobus musimy poczekać ponad godzinę. Odświeżyliśmy się w centrum handlowym i wciąż mocno zmęczeni wróciliśmy na przystanek, który jak na złość znajdował się wysoko ponad budynkiem i ażeby do niego dojść musieliśmy pokonać serpentynę schodów, oczywiście w obie strony. Postanowiliśmy cierpliwie czekać. Schowałam aparat do plecaka, bo nie miałam ani sił ani chęci na pstrykanie fotek. Zatrzymała nam się przed nosem taksówka. Jej właściciel uchylił okno i zaproponował podwózkę do Garajau za 12 euro. Odmówiliśmy i za chwilę, kiedy odjechał żałowaliśmy decyzji. Nie minęło kilka minut, a podjechała następna taksówka. Utargowaliśmy z dwunastu dwa euro zniżki i po może dziesięciu minutach byliśmy w hotelu.




  Madera, Levada dos Tornos, 5 kwietnia 2018 roku



Linki do pozostałych postów o Maderze:

*Madera - fenomen doliny Curral das Freiras 
*Z Pico Dos Barcelos do Câmara de Lobos 
*Jedyna taka!
*Na szlaku maderskiego półwyspu Ponta de São Lourenço 

*Madera - Santana i Park Leśny Queimadas
*Pożegnanie z Maderą - spacer po Funchal