wtorek, 26 marca 2013

Trinidad - czyli to, co pozostało po dobrobycie posypanym cukrem


     cd
     Trinidad
zawsze kojarzyć mi się będzie z wąskimi brukowanymi uliczkami, kolorowymi domami wymagającymi remontów, metalowymi kratami w oknach, koślawymi drewnianymi słupami trakcji elektrycznych z mnóstwem bezładnie zawieszonych, poplątanych  przewodów, z bezpańskimi wychudzonymi psami, grupką żebraków ponoć tych samych od lat i… 

     I zanim pokażę miasto, zapraszam najpierw do Casa Santander, ceramicznego warsztatu, w którym wyrabia się najróżniejsze przedmioty z gliny. Część rodzinnej reprezentacyjnej manufaktury mieści się pod fragmentarycznie zadaszonym dużym i starannie utrzymanym patio. 
     Rano panował tam przyjemny chłód, a rośliny dawały dodatkowy cień i tworzyły idylliczny dla oka obraz. Część roślin rosła w gruncie w niewielkiej enklawie wydzielonej do tego celu przed domem, część w donicach ustawionych na terakotowej posadzce, a część z nich zawieszono pod daszkami ocieniającymi wewnętrzny dziedziniec domu. Pod jednym z nich stał warsztat garncarski, na którym jego właściciel prezentował swoje umiejętności. Po prezentacji, mogłam dokładnie rozejrzeć się i wybrać coś na pamiątkę.
     Lubię ceramikę. W Acapulco kupiłam już dużą bajecznie kolorową rybę i zastanawiałam się jak przewiozę do Polski tak kruchy nowy nabytek. Widząc moją zatroskaną twarz, młody Kubańczyk zapewnił mnie, że wybrana pamiątka zostanie dobrze zapakowana. Poprosiłam więc, żeby zdjął mi nie malowane gliniane dzwoneczki w kształcie amfor i kapeluszy poprzyczepianych sznureczkami z drobnymi koralikami do pękatej ażurowej kopułki. Cacko zostało owinięte w gazety i włożone do głębokiego kosza uplecionego z liści palmy. Zmieściła się tam także moja kolorowa ryba i kilka innych drobiazgów, które jako bagaż podręczny bezpiecznie dowiozłam do domu…
      Znajomi z wycieczki kupowali gliniane barwne koraliki, maski, dzbanki, dzbanuszki, talerze, talerzyki, figury, figurki, dzwony, dzwoneczki i inne malowane ozdoby…


Casa Santander - patio i długie cienie o pranku

Casa Santander prywatne wejście z patio do domu

Się kręci - Właściciel, jego dyplomy, jego osiągnięcia...

Dookoła patio pod daszkami zawieszono wyroby ceramiczne na sprzedaż

Dzwonki małe, duże i bardzo duże...

Malowane i nie malowane...

Gliniane pamiątki...

Przed wejściem do Casa Santander

Ryba z Acapulco, dzwonki z Trinidadu, Morenita z Guadalupe...

     A w miasteczku, życie toczyło się leniwie, jedni uczestniczyli w niespiesznej egzystencji, drudzy obserwowali ją ze swoich balkonów i tarasów. Na ulicach gdzieniegdzie, bardziej dla ozdoby niż do użytku, stały auta z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jeden z właścicieli pojazdu widząc zbliżających się turystów wystawił kartkę z ceną, którą należało uiścić po zrobieniu zdjęcia. Za turystami szły pokorne wychudzone psy i osoby żebrzące. 

Miasteczko ożywia się, kiedy przyjeżdżają turyści...

Jest na co popatrzeć...

Marianna karmi pieski. Kobieta obok jest na pewno na wielu zdjęciach...

Bardziej zdobią ulice, niż się po nich poruszają

To autko także odpoczywało

Dumny właściciel tej limuzyny siedzi w otwartych drzwiach i obserwuje...

Lubię stare samochody

Warto było zajrzeć na to podwórko

Jest urocze...

     Piszę o tym dlatego, że wydarzył się tam dla mnie pewien przykry incydent. Kiedy wychodziłam z Casa Santander zauważyłam przed moim busem 303 grupę żebraków. Bez zastanowienia wsiadłam do środka, wyjęłam z torby reklamówkę z drobiazgami wzięłam do ręki kilka batoników i stojąc w drzwiach wyciągnęłam ręce w kierunku grupy. Nie spodziewałam się, że zostanę napadnięta. Wszystkie ręce rzuciły się na mnie i zanim się zorientowałam zostałam podrapana do krwi… 
     Miałam za swoje! Nigdy już czegoś podobnego nie zrobię. Esteban - przewodnik - wyjaśnił mi, że ta grupa osób żebrze od lat i lepiej jest kupić jakiś ręczny wyrób od uczciwych ludzi, niż dać tym, którzy za moment otrzymane rzeczy sprzedadzą.
      Niech będzie i tak, pomyślałam…

      W Hawanie pewien jegomość sprzedawał kubańskie monety i banknoty. Chciałam kupić na pamiątkę, bo nie była to duża kwota, zaledwie dwa peso wymienialne. Nie miałam drobnych dałam mu więc dziesięć w papierku. Spryciarz szybko schował banknot niby do kieszeni, po czym wydał mi z pięciu. Mówię mu, że jeszcze pięć mi się należy a on wywrócił kieszenie na lewą stronę i pokazuje mi jeden banknot pięciopesowy, ten który niby mu dałam. 
     No, oszustwa to ja nie zdzierżę! Wyrwałam mu z ręki dwa pieniężne kubańskie zestawy i powiedziałam, że jeżeli zwróci mi resztę, to je oddam. Nie oddał, bo nie miał. Jego wspólnik, który natychmiast się oddalił przechwycił już pieniądze wkładane niby do kieszeni. Kiedy próbowałam dogonić moja grupę, ulicznik szedł za mną i krzyczał, że ograbiłam jego chorą matkę leżącą w szpitalu. Nie odczepił by się ladaco, gdyby nie policjant, który go przepędził…
Należał do tych, którzy wykorzystują gapiostwo turystów, wmawiając im, że się mylą...
      Ech, moja naiwność nie ma granic…, wracam więc do straganów w zaułkach Trinidadu, gdzie Kubanki sprzedawały ręczne wyroby, białe płócienne obrusy i szydełkowe robótki… Tam czułam się bezpiecznie…
 

Stragany w zaułkach Trinidadu

Galerie w otwartych drzwiach

Rzeźbią na ulicach. Nie widziałam, żeby przejeżdżał tędy jakiś pojazd...

Swoje prace wystawiają w otwartych drzwiach

Galeria na schodach...

Sprzedają kapelusze


     Około południa Esteban zaprowadził nas do La Canchánchary. Drzwi z ulicy wiodły do długiego patio, na końcu którego zespół San Trinitario Llegó wyśpiewywał francuską piosenkę Ne me quittes pas. Zajęliśmy miejsca i w oczekiwaniu na przekąskę i firmowy trunek, słuchaliśmy muzyki. Cocktail nazywał się tak samo jak miejsce w którym się znalazłam. Podawano go w glinianych, okrągłych, górą nieco zwężanych miseczkach, schłodzony, na bazie rumu, miodu i limonki, z wetkniętą do środka kolorową słomką. Przyjemne miejsce do odpoczynku...
 

Przed wejściem do La Canchánchary

W La Canchánchara

Kubański zespół Son Trinitario Llegó

Słuchamy muzyki w La Canchánchara

Przysiadł się do nas Aleksander, Terenia robi zdjęcie...

      Trinidad został założony przez Diego Velázqueza de Cuéllara w tysiąc pięćset czternastym roku. Stamtąd cztery lata później Hernán Cortés przypuścił udaną inwazję na Meksyk.
      W osiemnastym stuleciu miasto i pobliska Valle de los Ingenios przeżywały swój Złoty Wiek. Na żyznych polach rosła trzcina cukrowa główne źródło dochodów. Okoliczni mieszkańcy dorabiali się prawdziwych fortun, wznosili okazałe budowle, zarówno świeckie jak i sakralne…
      Dziś, po latach upadku lokalnego przemysłu cukrowego, Trinidad jest najchętniej odwiedzaną miejscowością na Kubie, a na turystach zachwyconych jego unikalną dobrze zachowaną starówką zarabia się krocie.

     Chi, chi..., mówi się, że pierwszy burmistrz miasta miał jedną nogę krótszą, stąd nierówne kocie łby opadają łagodnie w kierunku biegnących środkiem rynsztoków. 
     W połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia Fulgencio Batista uznał Trinidad za Pomnik Narodowy i wprowadził zakaz budowania nowych obiektów bez specjalnego zezwolenia władz. Zasadność tej polityki została potwierdzona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku… 

Plaza Mayor

Iglesia Parroquial de la Santísima Trinidad

Marianna i Aleksander na Plaza Mayor

Centrum Trinidadu Plaza Mayor

Zabytkowa starówka

Po lewej kościół

Jedna z galerii w historycznej części miasta...

Otwarte na oścież drzwi zapraszają do środka...

Charakterystyczne dla Trinidadu metalowe kraty o przeróżnych wzorach i kolorach

Szkoła - nie przeszklone okno wychodzi wprost na ulicę

Otwarte drzwi szkoły. Pomieszczenie obok klasy z poprzedniego ujęcia

Sklep dla mieszkańców Trinidadu

Trinidad na tle masywu Sierra del Escambray

Koślawe słupy i plątanina kabli

Ruch pojazdów jest znikomy

Wyjeżdżam z Trynidadu...

Dolina Valle del Ingenios

Jadę do Varadero...

Dolina Valle del Ingenios
  
Zatrzymuję się na lunch w jakiejś hacjendzie

Budynki hacjendy kryją się wśród egzotycznej bujnej zieleni

     Kuba, Trinidad - 24 listopada 2010 roku 
     cdn