niedziela, 24 lipca 2011

OBRAZ II "Niech żyje bal"


 CD
Przed wyjściem na bal, przywołującym minioną epokę lat siedemdziesiątych, zapytałam Rysia, co sądzi o mojej małej czarnej, którą właśnie przymierzałam. Objął mnie wzrokiem i stwierdził, że jest zbyt mała, a rozcięcie na lewym udzie jest prowokujące.
 Zaproponował coś skromniejszego i mniej odsłaniającego. Postanowiłam nie kusić losu tym bardziej, że szafa pęka w szwach i zgrzeszyłabym mówiąc, że nie mam, co na siebie włożyć.
Wyjęłam suknię bez rękawów z grafitowego jedwabiu, zarzuciłam płaszczyk z tego samego materiału, ramiona przyozdobiłam czarnym połyskującym kołnierzem z lisa zawiązywanym na długie jedwabne wstążki i tak wystrojona, pasująca do epoki Gierka wyszłam z domu, a właściwie zostałam wywieziona spod samych drzwi, bo w szpileczkach miałam zachwianie równowagi na śliskiej nawierzchni pokrytej cienką warstwa lodu. Wieczorem chwycił mróz i topniejący w ciągu dnia śnieg zamienił się w lodowisko…



W Ośrodku Wypoczynkowym Knieja, do którego przyjechaliśmy kilka minut po godzinie 19:00, czekała na nas spora grupa przyjaciół. Szerokimi schodami goście wchodzili już do obszernego holu na piętrze, udekorowanego przeróżnymi plakatami, afiszami z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Na ścianach wisiały symbole komunistyczne, znaki dyktatury proletariatu, inaczej mówiąc „ludowładztwa”, sierp – rządy chłopów, młot – rządy robotników, brakowało tylko cyrkla symbolizującego inteligencję pracującą.


Przed wejściem na salę balową


  Każdy z uczestników balu otrzymał kartki towarowo – żywnościowe, po uprzednim sprawdzeniu dokumentów i podpisaniu listy. Po tych wstępnych procedurach i odcięciu pierwszych kwadracików przez komunistyczny komitet organizacyjny, można było schwycić kieliszek z wódką, wypić do dna jednym haustem i zagryźć trunek przepyszną, dygocącą na białym talerzyku, galaretą z nóżek, obficie polaną octem 10 %.
 Z kartkami w rękach, przez otwarte w połowie, przeszklone drzwi, weszliśmy wreszcie, po dość długim wyczekiwaniu w kolejce, do ogromnej sali balowej, odszukaliśmy stół z numerem dziesiątym nakrytym na osiemnaście osób i kolejno bez pośpiechu, zapamiętując szczegóły dekoracji zasiadaliśmy na krzesłach ubranych w kremowe sukienki z kokardami na oparciach.


Stolik nr 10


  Po chwili młodzi, kelnerzy pod czerwonymi krawatami wnieśli pierwsze dania na gorąco, kotlet schabowy z dodatkiem kapusty i opiekanych ziemniaków. Kapusta była wyśmienita, coś jak bigos, tylko podsmażana z zasmażką. Pycha!
 Kolorowe stoły, obficie zastawione jadłem, pękatymi dzbankami z napojami i różnymi innymi trunkami, zimne zakąski, w owalnych półmiskach, śledziki, łosoś i schab w galarecie, jajka faszerowane, sałatki i marynaty zapraszały na ucztę. A jak czegoś komuś brakowało mógł zawsze coś sobie wybrać ze straganu pod strzechą, gdzie w obfitości wystawiono jadło z epoki i nie były to szynki pompowane wodą i faszerowane chemią, ale swojskie wyroby, smaczne i pachnące prawdziwym dymem kiełbasy, szyneczki, balerony, kindziuki, pasztety, kaszanki, salcesony sery i inne specjały. Był także stół z ciastami kremowymi, serniki i roladki poukładane piętrowo, a obok kolumienki deserowych talerzyków i filiżanki, a także termosy z gorącą kawą i herbatą. Nie zabrakło stołu z owocami egzotycznymi poukładanymi w przemyślne wzory kwiatowe. Zwróciłam uwagę na duże marynowane gruszki spowite nićmi z czekolady. Stały dumnie na srebrzystych tacach kusząc łasuchów swoimi krągłościami. Wystarczyło tylko schwycić za sterczący ogonek.
 W smukłych, szklanych wazonach stały czerwone goździki, symbol minionej epoki. Uwielbiam te piękne, tak mało popularne w dzisiejszych czasach, kwiaty...


 Wkrótce zabrzmiały pierwsze tony muzyki z czasów PRL – u.
Trzyosobowy zespół muzyków, wykonał kilka pieśni, wszystkim dobrze znanych.
 Któż by nie pamiętał tekstu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z muzyką napisaną przez Tadeusza Sygietyńskiego:

 „Wszystko tobie, ukochana ziemio, nasze myśli wciąż przy tobie są, tobie lotnik, tryumf nad przestrzenią, a robotnik daje dwoje rąk. Ty przez serca nam jak Wisła płyniesz, brzmi jak rozkaz twój potężny głos; murarz, żołnierz, cieśla, zdun, inżynier, wykuwamy twój szczęśliwy los. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane i miasta i wioski, ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochany jedyny nasz, polski. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochana i ziemia i nazwa, ukochany kraj, umiłowany kraj, nasz droga i słońce i gwiazda. My trudności wszystkie pokonamy, żaden wróg nie złamie hartu w nas, w słońcu jutra otworzymy bramy, rozśpiewamy, rozświecimy czas. To dla ciebie najgorętsze słowa, wszystkie serca, siła wszystkich rąk, to dla ciebie, piękna i ludowa, każdy dzień i każdy nowy dom...”

 Jedni śpiewali, inni rozlewali trunki, zabawa nabierała kolorów gierkowskiej epoki, wznoszono toasty przy następnej pieśni z tamtych lat. Sama z wielką radością dołączyłam do chóru biesiadników. Tym razem pędząc czerwonym autobusem śpiewaliśmy:

 „Gdy o świcie pędzę wichrem przez ulicę, jak przyjaciel dobry, miasto wita mnie i naprawdę tyle szczęścia wszystkim życzę, ile daje mi Warszawa w każdy dzień. Proszę wsiadać, nikt nie spóźni się do pracy, pojedziemy szybko, choć wokoło las…las rusztowań wokół nas, to właśnie znaczy, że nie stoi tutaj w miejscu czas. Autobus czerwony, prze ulice mego miasta mknie mija nowe, jasne domy, i ogrodów chłodny cień. Czasem dziewczę spojrzenie rzuci ku nam, jak płomienny kwiat. Nowy jest nie tylko Nowy Świat, u nas nowy każdy dzień. A motor tak buczy, dudni basem ponad mostem w tej tonacji radości, w której serce moje gra. Autobus czerwony, a w nim ludzie, choćby każdy z was. Wszyscy patrzą, jakby pierwszy raz zobaczyli miasto swe…”



 Muszę zacytować jeszcze jeden tekst Krzysztofa Gruszczyńskiego, z muzyką Edwarda Olearczyka:

 „Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno. Wzniesiemy dom: Ludową Rzecz słoneczną, niepodległą. Wesoły marsz, milionów krok uderza wspólnym rytmem. Budować świat, promienny świat zadanie to zaszczytne. Z nami słońce i drzewa w pochodzie maszerują przez miasto i wieś niech w szeregi jednoczy się młodzież niechaj praca nas łączy i pieśń. Marzenia lat uskrzydlą nas, szeregów nikt nie zliczy, wzniesiemy gmach, słoneczny gmach, my szczęścia przodownicy…”

Jak sięgam pamięcią wstecz, sama tych pieśni nie śpiewałam. Słyszałam je często w radiu i na pochodach pierwszomajowych, w których udział był obowiązkowy.
A jednak moi rodzice w jakiś nieznany mi sposób wymigiwali się od udziału w defiladzie, przed trybunami wypełnionymi po brzegi przywódcami i działaczami PZPR i urządzali tego dnia pranie pościeli i wielkie płukanie w zimnej wodzie przy studni, a potem rozwieszali białe prześcieradła i pokrowce na grubych sznurach w ogrodzie. To był szczególny dzień porządków nie tylko w domu, ale i na przydomowych rabatkach kwiatowych oraz warzywniku.

W tamtych czasach o wolnych sobotach nikt nawet nie marzył, a niedziela była dniem świętym. Na śniadanie mama przygotowywała nam prawdziwe kakao. Ucierała najpierw brązowy proszek z cukrem i odrobiną mleka, a potem wlewała tę gęstą czekoladę do garnka w momencie, kiedy biały płyn unosił się do góry. Staliśmy z braćmi przy kuchni i czekaliśmy na kubek do wylizania, wkładaliśmy palce do środka i zbieraliśmy na wyścigi ciemną maź ze ścianek naczynia. W wysokim emaliowanym białym dzbanku babcia zaparzała kawę zbożową. Od samego rana kuchnia przyciągała niezwykłymi zapachami. Jeszcze przed wyjściem do kościoła, stawiano wielki aluminiowy garnek na ogień i gotowano rosół z kury, babcia robiła makaron. Po mszy świętej wracaliśmy do domu na obiad. To były zupełnie inne smaki. Każdy dostawał dobrze ugotowany, a potem podsmażony na smalcu kawałek „ptaka” i wysysał aż do kości najdrobniejsze włókienka mięsa. Kości były twarde jak kamień, nie to, co dzisiaj.


 Z tej domowej, rodzinnej atmosfery wyrwał mnie głos płynący przez mikrofon:
 - Panie ze stolika numer dziesięć proszone są po odbiór prezentów, które zostaną wręczone przez przedstawicieli komitetu partyjnego, z okazji zbliżającego się Dnia Kobiet.



  Szłam pierwsza, a za mną dziewięć moich koleżanek, do ustawionego na środku sali stołu, przykrytego zielonym suknem. Na stole stał brązowy dzban z czerwonymi świeżymi polnymi makami. Byłam zdumiona, gdzie o tej porze roku można zdobyć te niezwykle delikatne kwiaty.




 Obok leżały listy, na których należało pokwitować odbiór jednego goździka i jednej pary rajstop. Uciechy było, co nie miara. Zapisywałyśmy te pełne humoru sytuacje aparatem cyfrowym, należącym do Marianny, przekazując go sobie z rąk do rąk. Wreszcie pewien uroczy partyjniak zaproponował:
 - Zrobię towarzyszkom grupowe zdjęcie. 


Przyjaciółki


Obdarzone prezentami, ustawiłyśmy się do wspólnej pamiątkowej fotografii. Każda z nas przyjęła odpowiednią pozę i przykleiła uśmiech. Wspaniałe kobietki, matki Polki, w wieczorowych, pięknych sukniach do pół kolanka, w rozmiarze od trzydzieści osiem do czterdzieści dwa, bawiły się doskonale pokazując zgrabne łydeczki.


Kwitujemy odbiór jednego goździka i jednej pary rajstop

 Po parkiecie krążyły już pierwsze pary. Wróciłyśmy do swoich panów i po chwili dołączyliśmy do tańcujących par. Kilku ormowców kręciło się między nami, podsłuchując rozmów. Ktoś wpadł na pomysł, żeby poczęstować ich wódką i odtąd nikt postronny nie plątał się nam pod nogami, nie nastawiał ucha.
 Tańczyliśmy w parach i w kółeczku, tańce szybkie i wolne. Każdy próbował znaleźć swój własny rytm i uwolnić się od codziennych napięć, jednym słowem naturalnym sposobem wyrazić swoje emocje.
 Ryszard w doskonałym nastroju, obracał mną dynamiczne, odpychał, przyciągał, zatrzymywał mocnym uściskiem, całował moją szyję i policzki, czasami udało mu się musnąć moje usta i przykleić ręce do moich pośladków. Hamowałam jego zapędy uczuciowe w obawie, że zbyt gwałtowny ruch spowoduje uraz mojego splotu barkowego.
To ekspresyjne zachowanie męża wydobywało uśmiechy na twarzach kolegów, którzy jednym zdaniem podsumowali ten niewerbalny sposób wyrażania uczuć:
- Ryszard, po tylu latach, traktujesz Ewę jak cudzą kobietę!
Pochlebiało mi to, bo wiedziałam, że dla niego zawsze jestem atrakcyjna, najpiękniejsza, najmądrzejsza …przyciągałam jak magnes. 

CDN

3 komentarze:

  1. Gdzież te zabawy, żyło się skromniej, biedniej, wręcz ujutnie, a wyobraźnia podsuwała wciąż nowe pomysły. Moi rodzice z grupą znajomych także organizowali bale kostiumowe. Moi znajomi jeszcze także od czasu do czasu, dzisiejsi trzydziestolatkowie chyba nie mają czasu i pomysłu. Trochę się temu nie dziwię, są tak przemęczeni pracą, która nie ma początku i końca, że nie mają siły na spotkania i zabawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, że w moich stronach słowa ujutnie raczej się nie słyszy, a brzmi ciekawie.

      Usuń
  2. Nie wiem, czy użyłam słowa we właściwym kontekście- miałam na myśli prosto- zwyczajnie:)

    OdpowiedzUsuń