CD
Babcia Marysia często opowiadała o swojej mamie, a mojej prababce Katarzynie, wiejskiej znachorce, która leczyła ziołami, odbierała porody, opatrywała rany i skaleczenia, nastawiała zwichnięte stawy, jednym słowem niosła ludziom pierwszą pomoc, tak bardzo potrzebną w okolicznych wsiach z braku lekarza.
W domu, pomagałam segregować kwiaty i pleść wianki. Wydawało mi się, że było ich dużo, dwanaście albo i więcej jeżeli miały je nieść do kościoła na wieczorną mszę świętą nie tylko jedne ręce. Doskonale pamiętam jak wyglądały, jak dokładnie były posplatane, a nawet jak pachniały przed i po zasuszeniu, jak związane wstążeczką zawisły na tym samym gwoździu co święty obraz.
Moja droga babcia zamieszkała z nami na stałe w 1958 roku, kiedy to przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu przy ulicy Kościelnej. Jej najmłodszy syn Walerian pracował w Supraślu i po jakimś czasie przeniósł swój dom z Zasad do Grabówki. Na gospodarstwie został średni z braci Wacław z żoną Marią i trójką swoich pociech, a także ojczym mojego taty Konstanty.
Często, w czasie wakacji wyjeżdżałam na wieś do stryjostwa. Chłonęłam rytm życia na wsi całą sobą. Praca w gospodarstwie zaczynała się skoro świt i przez cały dzień każdy uwijał się jak mrówka. Wczesnym rankiem wyganiano z obór i zagród zwierzęta; krowy i owce na pastwiska, a świnie, kury, gęsi na wielkie gospodarskie podwórko. Mężczyźni wychodzili w pole, a kobiety krzątały się koło domu, przygotowywały posiłki, karmiły inwentarz…
Za stodołami dojrzewały zboża. Biegałam wąskimi miedzami nad rzekę i brodziłam w płytkich wodach zimnej Supraślanki, podczas gdy starsi przewracali siano i formowali stogi.
Do tej zagubionej w puszczy wsi przywoził mnie leśnymi ścieżkami tata. Jeździł motorem po piaszczystych, pełnych wystających korzeni drogach z młodzieńczą fantazją. Nie była to bezpieczna podróż. Zarzucało jednośladem na prawo i lewo, podskakiwałam wysoko na większych nierównościach i opadałam krzywo na siedzenie motocykla. Ojciec nie przejmował się tym, że może mnie zgubić.
On jechał, a ja musiałam sama troszczyć się o siebie. Zdarzyło się kiedyś, że tuż przy wyjeździe z lasu, obok krzyża dopadł mojej prawej nogi pies. Dziura po ugryzieniu krwawiła, a mój tata udawał, że się nic nie stało. Podobnie było z moją mamą, kiedy to nierozważnie zdjęła nogę z podnóżka przy tym jak niespodziewanie zarzuciło tylnym kołem, a motor przechylił się na bok. Metalowy podnóżek wbił się głęboko w łydkę, nie uszkadzając na szczęście kości. Blizna mojej mamy była znacznie większa. Tym razem ojciec przestraszył się na dobre. Po tym zdarzeniu, podnóżki zabezpieczano gumowymi nakładkami.
CDN
Droga mojemu sercu babcia, córka Jana i Katarzyny z Karabowiczów Kłusewiczów w wieku 33 lat wyszła za mąż po raz drugi za brata jej pierwszego męża. Pierwszy mąż babci zmarł, zostawiając na wychowanie cztery pasierbice i mojego niespełna rocznego ojca Władka. Z drugiego związku narodziło się jeszcze dwóch synów, którym nadano imiona Wacław i Walerian. Tak więc babcia zajęła się wychowaniem siedmiorga dzieci, dbając z jednakową troską o wszystkie. Pasierbice często dawały wyraz swojego przywiązania do mamy, lub naszej mamy - tak się do niej zwracały - odwiedzając ją, kiedy były już na swoim w oddalonych o kilkanaście kilometrów wsiach, pokonując pieszo leśne ostępy.
Pradziadkowie: Katarzyna i Jan i moja babcia Maria. |
Babcia Marysia często opowiadała o swojej mamie, a mojej prababce Katarzynie, wiejskiej znachorce, która leczyła ziołami, odbierała porody, opatrywała rany i skaleczenia, nastawiała zwichnięte stawy, jednym słowem niosła ludziom pierwszą pomoc, tak bardzo potrzebną w okolicznych wsiach z braku lekarza.
Babcia odziedziczyła po niej doskonałą znajomość ziół. W swojej domowej apteczce przechowywała specyfiki na różne dolegliwości. Nie raz objaśniała mi działanie zasuszonych roślin.
Ostatniego dnia oktawy Bożego Ciała wychodziłam razem z nią do lasu po zioła na wianki. Wyposażone w wiklinowy kosz stąpałyśmy po ziemi nagrzanej słońcem, która uwalniała mnóstwo zapachów. Deptałyśmy różnobarwny miękki dywanik, słuchając jak przyjemnie szeleści pod nogami, jak się zapada i podnosi na nowo przy kolejnym przenoszeniu stóp. Radosne, jak mi się wydawało brzęczenie pszczół, mozolnie zbierających nektar z kwiatów, uzupełniało obraz przesyconego najrozmaitszymi zapachami powietrza.
Kiedyś w rozprawie „O ogrodach” Francisa Bacona przeczytałam:
„Bóg Wszechmogący pierwszy zasadził ogród. I rzeczywiście jest on najczystszą z ludzkich przyjemności. Stanowi najszybsze odświeżenie ducha człowieka. Oddech kwiatów jest dużo przyjemniejszy w powietrzu niż kwiat w ręku”.
Wdychałyśmy więc głęboko zapachy tajemniczego ogrodu rozprzestrzeniające się wokoło. Muskając delikatnie palcami kwiatowe kępki obserwowałyśmy jak reagują na dotyk. Pachniała macierzanka, wrotycz, rumianki, szałwia, ruta, lebiodka, kocimiętka, mięta, melisa, kocanki, koniczyna, w koszu przewieszonym na babcinym przedramieniu.
Wdychałyśmy więc głęboko zapachy tajemniczego ogrodu rozprzestrzeniające się wokoło. Muskając delikatnie palcami kwiatowe kępki obserwowałyśmy jak reagują na dotyk. Pachniała macierzanka, wrotycz, rumianki, szałwia, ruta, lebiodka, kocimiętka, mięta, melisa, kocanki, koniczyna, w koszu przewieszonym na babcinym przedramieniu.
Moje wianki zawieszone pod sufitem. |
W domu, pomagałam segregować kwiaty i pleść wianki. Wydawało mi się, że było ich dużo, dwanaście albo i więcej jeżeli miały je nieść do kościoła na wieczorną mszę świętą nie tylko jedne ręce. Doskonale pamiętam jak wyglądały, jak dokładnie były posplatane, a nawet jak pachniały przed i po zasuszeniu, jak związane wstążeczką zawisły na tym samym gwoździu co święty obraz.
Podczas gwałtownych burz babcia podpalała garść suszonych ziół i okadzała mieszkanie, a kiedy pytałam dlaczego to robi, odpowiadała z uśmiechem, że chce złagodzić gniew św. Piotra, który pędzi po obłokach na swoim rumaku i rzuca pioruny na ziemię. Zaglądała przy tym głęboko w moje oczy obejmując czułym spojrzeniem, a ja z daleka patrzyłam w zamknięte okna w nadziei, że wypatrzę Świętego na białym koniu.
Nieraz wieczorami przyglądałam się tej drobnej szczupłej kobiecie, skupionej na modlitwie, albo z różańcem w rękach. Pamiętam także mały drewniany, przenośny ołtarzyk, taki fragment prezbiterium z rzeźbionymi balustradkami i malutką bramką po środku, którą otwieraliśmy lub zamykaliśmy w zależności od potrzeby. Siadaliśmy z braćmi w cieple kaflowego pieca w zimowe wieczory i słuchaliśmy z uwagą naszej babuni, która tłumaczyła nam przebieg liturgii. Starszy brat był już chyba wtedy ministrantem. Czasami kłóciliśmy się między sobą, kto tym razem będzie przenosił monstrancję z tabernakulum na małą mensę przykrytą miniaturową serwetką. Ciekawa jestem co się stało z tą tak ważną pomocą dydaktyczną, która w prosty sposób pozwalała nam zrozumieć i przyswoić wszystkie części mszy świętej.
Ja i mój brat - dom od strony lasu. |
Moja droga babcia zamieszkała z nami na stałe w 1958 roku, kiedy to przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu przy ulicy Kościelnej. Jej najmłodszy syn Walerian pracował w Supraślu i po jakimś czasie przeniósł swój dom z Zasad do Grabówki. Na gospodarstwie został średni z braci Wacław z żoną Marią i trójką swoich pociech, a także ojczym mojego taty Konstanty.
Mama, dziadek Konstanty i babcia. |
Często, w czasie wakacji wyjeżdżałam na wieś do stryjostwa. Chłonęłam rytm życia na wsi całą sobą. Praca w gospodarstwie zaczynała się skoro świt i przez cały dzień każdy uwijał się jak mrówka. Wczesnym rankiem wyganiano z obór i zagród zwierzęta; krowy i owce na pastwiska, a świnie, kury, gęsi na wielkie gospodarskie podwórko. Mężczyźni wychodzili w pole, a kobiety krzątały się koło domu, przygotowywały posiłki, karmiły inwentarz…
Raz w tygodniu było pieczenie chleba. Na środku kuchni stała wielka drewniana dzieża, w której stryjenka miesiła ciasto z zakwasem, a potem pozostawiała je do wyrośnięcia w prostokątnych foremkach. Wielki piec chlebowy rozpalano znacznie wcześniej w celu uzyskania odpowiedniej temperatury i utrzymania jej przez cały czas pieczenia dużych, może dwukilogramowych bochenków. Dom pachniał z daleka. Stryjenka ubijała masło w drewnianej maselnicy, potem wyjmowała całą tę śmietanową masę i formowała podłużne, zaokrąglone gomółki maślane. Rzucaliśmy się na świeżo upieczony, ale schłodzony chleb, smarowaliśmy masłem, popijaliśmy mlekiem. Wspaniałe jedzenie!
Nie było w tym czasie lodówek tylko spiżarnie, w których dojrzewały wysolone szynki, na półkach leżały białe sery, w naczyniach z wodą gomółki masła, jaja, weki i inne pyszności. Las dostarczał grzybów i jagód. Nie zapomnę zapachu smażonych poziomek, gotowanej czarnej i czerwonej borówki, zapachu grzybów prawdziwych, nanizanych na nitki i zawieszonych nad piecem pod dużym białym okapem, przyozdobionym wykrochmaloną firaneczką z haftem richelieu…
Po latach, kiedy prowadziłam już swoje własne gospodarstwo domowe, dbałam o to, żeby i w mojej spiżarni nie zabrakło tych jakże licznych darów natury.
Czasami wychodziłam ze wszystkimi w pole i podglądałam przyrodę. Bałam się zwierząt i nie podchodziłam do nich. Ptactwa domowego też unikałam. Gęsi nie lubiły obcych i jak tylko ktoś się zbliżał do stada, od razu biegły naprzeciw hałasując przeraźliwie i szczypiąc za łydki tych, którzy w porę nie zdążyli uciec. Wiejskie dzieciaki nie bały się ptaków, specjalnie je zaczepiały i ze śmiechem uciekały. Ja wolałam omijać je wielkim łukiem.
Żniwa. Z synem Wojciechem w Kundziczach. |
Za stodołami dojrzewały zboża. Biegałam wąskimi miedzami nad rzekę i brodziłam w płytkich wodach zimnej Supraślanki, podczas gdy starsi przewracali siano i formowali stogi.
Pamiętam, że jedną z wiejskich atrakcji był powrót do wsi furą załadowaną wysoko, pachnącym sianem. Wracałam kiedyś taką właśnie furą do wsi. Miałam może sześć, albo siedem lat. Na górze, oprócz mnie, siedziała starsza o rok siostra stryjeczna i może wówczas czteroletni brat stryjeczny. Wszyscy mruczeli pod nosem, że wóz jest krzywo załadowany, ale każdy miał nadzieję, że dojedzie na miejsce bezpiecznie. Niestety przy wjeździe do wsi na dość ostrym zakręcie wóz się wywrócił, przysypując sianem małego Andrzeja. Mnie i kuzynce udało się jakoś zeskoczyć bezpiecznie, ale niestety w rosnące na poboczu pokrzywy. Na wszystkich odkrytych częściach ciała pojawiać się zaczęły czerwone piekące bąble. Krzyczałyśmy, kręcąc się w kółko i drapałyśmy swędzące plamy. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Dorośli natychmiast zaczęli rozgrzebywać siano w poszukiwaniu zagubionego dziecka. Dopiero po pewnym czasie zdałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Stryjenka zrozpaczona wołała:
- Szybciej, szybciej, dziecko się zadusi.
Rzuciłyśmy się na pomoc. Nie wiem jak długo trwała akcja poszukiwawcza, w każdym bądź razie odnaleźliśmy żywego Andrzeja. Oddychał, ale był w szoku. Często potem zająkiwał się, a stryjenka twierdziła, że przyczyną tego stanu rzeczy był właśnie ten wypadek.
Wieczorami zapalano lampy naftowe i przy słabym świetle prowadzano życie rodzinne i towarzyskie. Czasami ktoś zapukał do drzwi i zostawał jakiś czas w izbie.
Rytm życia na wsi wyznaczały także niedziele i święta. Ograniczano się wtedy tylko do czynności koniecznych, czyli karmienia inwentarza. Kościoły były daleko, więc nie zawsze ludność wiejska mogła pojechać na mszę. Jednak we wszystkie ważne święta zaprzęgano konia i zajeżdżano do Supraśla, a po obrządkach religijnych spotykano się przy stole na rodzinnym obiedzie.
Każdego roku na Świętą Annę, stryjostwo wyjeżdżało do Królowego Mostu na odpust. Raz jeden zabrano i mnie. W przeddzień stryjenka szykowała świąteczne ubrania. Przyglądałam się uważnie wszystkim tym czynnościom, szczególnie prasowaniu żelazkiem na węgle i nie mogłam się nadziwić, jak to ciężkie, rdzawe urządzenie gładzi białe sukienki i koszule nie brudząc ich…
To ja i mój tata. |
Do tej zagubionej w puszczy wsi przywoził mnie leśnymi ścieżkami tata. Jeździł motorem po piaszczystych, pełnych wystających korzeni drogach z młodzieńczą fantazją. Nie była to bezpieczna podróż. Zarzucało jednośladem na prawo i lewo, podskakiwałam wysoko na większych nierównościach i opadałam krzywo na siedzenie motocykla. Ojciec nie przejmował się tym, że może mnie zgubić.
Mój ojciec i jego pojazd. |
On jechał, a ja musiałam sama troszczyć się o siebie. Zdarzyło się kiedyś, że tuż przy wyjeździe z lasu, obok krzyża dopadł mojej prawej nogi pies. Dziura po ugryzieniu krwawiła, a mój tata udawał, że się nic nie stało. Podobnie było z moją mamą, kiedy to nierozważnie zdjęła nogę z podnóżka przy tym jak niespodziewanie zarzuciło tylnym kołem, a motor przechylił się na bok. Metalowy podnóżek wbił się głęboko w łydkę, nie uszkadzając na szczęście kości. Blizna mojej mamy była znacznie większa. Tym razem ojciec przestraszył się na dobre. Po tym zdarzeniu, podnóżki zabezpieczano gumowymi nakładkami.
CDN
Zazdroszczę ci tej wiedzy, zdjęć, wspomnień... Cała pamięć o mojej rodzinie zaginęła w wojennej zawierusze, gdyż dziadek musiał zniszczyć wszystkie dokumenty na swój temat, wszystko, przez co okupanci, jedni i późniejsi, mogliby jego i całą rodzinę, ścigać. Wszystko więc co wiem o swoich przodkach, pochodzi ze strzępków opowieści przekazywanych ustnie. Kolejny piękny post, pozdrawiam i ściskam serdecznie :) :*
OdpowiedzUsuń@ Anhelli
OdpowiedzUsuńPamiętam wszystko to, co bezpośrednio dotyczyło mnie. Przeszłość wpisała się w moją pamięć dość wyraźnie, dzięki emocjom. Radość, zadowolenie, oczekiwanie, złość, strach...,potem inne uczucia, utrwaliły wszystkie wydarzenia. To tak, jak z nauką języka obcego, kiedy popełnisz błąd i ktoś zwróci ci uwagę zapamiętujesz go do końca życia.
Ja także wielu dokumentów nie posiadam. Brakuje mi chociażby tych o rodzinie ze strony mojej matki. Nikt z nas nie przywiązuje do tych spraw wielkiej wagi w młodym wieku, dopiero później zaczynamy interesować się swoimi antenatami.
Przekazy ustne też może warto by było spisać w jakiejś formie, tak jak to zrobiłaś na swoim blogu, opisując miejscowości związane z historią pape, np wspominając o Karlinie...
Pozdrawiam serdecznie :)))
To, co zamieszczam na blogu są to sprawy, którymi mogę się podzielić z ludźmi, bo są na tyle ogólne, że nie zdradzą mojej tożsamości. Wbrew pozorom jeszcze ani razu nigdzie nie podałam swojego prawdziwego nazwiska z czego mało kto zdaje sobie sprawę ;]. Jednak pisanie o szczegółach mojej rodziny, zostawić mogę sobie jedynie na formę pamiętnikarską, w zaciszu domowym. Nie jestem ufna, chyba już wiesz... Ale też jestem innym typem człowieka niż ty; ujmę to tak... zamiast ekspresji wolę impresję. Pozdrawiam cieplutko :) :*
OdpowiedzUsuń@ Anhelli
OdpowiedzUsuńZgadza się, ja ufam ludziom i wierzę w to, że na świecie jest więcej dobra niż zła. Za trzydzieści lat Twój stosunek do świata zmieni się. Nie będziesz miała tyle mocy w sobie, żeby walczyć o dobro, będziesz chciała dobrem żyć i dzielić się z innymi szczęściem, które Cię spotkało. Mnie przed złem chronił Boży parasol. To dzięki naukom wyniesionym w dzieciństwie i we wczesnych latach mojej młodości, które opierały się na Prawach Bożych, dzisiaj mogę powiedzieć, że nie przegrałam życia.
Jeżeli chodzi o ekspresję i impresję, uważam że istnieją tylko w parze. Przyjrzyj się swoim wypowiedziom na blogu. Jednego i drugiego nie brakuje, a kiedy przeanalizujesz swoje życie, jeszcze takie krótkie, sama stwierdzisz, że przez te lata coraz większa wiedza o świecie kształtowała Twoje poglądy i zmieniała je, może nie radykalnie, ale zmieniała.
Buziaki :)))