W sobotę spakowaliśmy plecaki i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy długą nadmorską promenadą Piale Pasa na przystanek autobusowy oddalony od naszego hotelu o około trzy kilometry. Do odjazdu autobusu mieliśmy jeszcze sporo czasu a więc nie spieszyliśmy się. Najpierw zajrzeliśmy do portu rybackiego, a później na plaży Finikoudes popluskaliśmy się w morzu. Ryszard szukał czerwonych drobnych kamyczków dla mnie na korale, a ja wystawiałam buzię do słońca i od czasu do czasu pstrykałam zdjęcia. To był nasz przedostatni dzień pobytu na ciepłej, słonecznej wyspie.
W sobotę wybraliśmy się na wycieczkę
do Paralimni, ale tam niestety nie
dotarliśmy, z powodu mojego gapiostwa. Wiedziałam, że w soboty i niedziele
autobusy kursują rzadziej i w innych godzinach niż w pozostałe dni tygodnia, i
naprawdę nie wiem jak to się stało, że przegapiłam kurs do Paralimni.
Czekaliśmy na przystanku ze dwadzieścia minut, kiedy nieco już zdenerwowana sięgnęłam
do plecaka po rozkład i okulary. Okazało się, że nasz autobus odjechał pół
godziny wcześniej. Wpadłam w rozpacz. Jak to zostajemy w Larnace! Nie, to
niemożliwe!
A jednak! Zostaliśmy w Larnace, ja z
kiepskim humorem, a Rysiowi było wszystko jedno. Z przystanku, znajdującego się
naprzeciwko budynku policji wróciliśmy do portu
jachtowego i tam spędziliśmy trochę czasu. Ryszard na poprawę humoru zaproponował
zakupy. Owszem kupiłam sobie kilka ciuszków, ale czy to mnie zadowoliło? Nie! Ciągle
nie mogłam sobie darować wycieczki do Paralimni...
Wróciliśmy do hotelu i ulokowaliśmy się na dachu przy hotelowym basenie. Słońce świeciło mocno, ale woda nie była na tyle ciepła, żeby się wykąpać. Wypiliśmy do obiadu po kieliszku wina i w końcu przestałam się złościć.
Nie należę jednak do osób, które
długo usiedzieć mogą w jednym miejscu. Ruszyliśmy zatem nie w stronę plaży Finikoudes, jak zazwyczaj, tylko
w przeciwnym kierunku na długą plażę
Mackenzie, która ciągnie się aż do lotniska i przy której usytuowanych jest
wiele hoteli, kawiarni, kafejek i restauracji. Jak się okazało, na weekend, w
tę okolicę Larnaki zjechały tłumy Cypryjczyków, całe rodziny z dziećmi. Na
plaży było gwarno, nieliczni zażywali kąpieli morskich, inni wygrzewali się w
słońcu, siedząc przy stolikach ustawionych na promenadzie.
Doszliśmy do lotniska, a później ulicą
biegnącą wzdłuż zaplecza hotelowego po jednej stronie i ogromnego parkingu po
drugiej, powędrowaliśmy nad Jezioro Słone, nasze ulubione miejsce w Larnace.
Nie spieszno nam było. Do zachodu
słońca mieliśmy jeszcze trochę czasu. Przyglądaliśmy się zatem kotom
cypryjskim, których jest wszędzie pełno i o dziwo koty na Cyprze żyją w
zgodzie, bowiem nigdzie nie widzieliśmy zaciekle walczących o względy kotek kocurów.
Zdarzało się, że na jedną kotkę chętkę miały dwa koty i ciągle ją adorowały, a
zatem prawdą jest że samice kotów dziko żyjących chcą być pokryte przez jak
najwięcej różnych kocurów, aby mieć pewność, że zostały zapłodnione i że koci
gatunek przetrwa. Hym, jeden miot, kilku ojców - instynktowna, naturalna
potrzeba chęci posiadania młodych u wszystkich zwierząt.
Pamiętam nasze domowe koty, które prowadziły zacięte boje nieraz w nocy pod oknem naszej sypialni. W drastycznych jak nam się wydawało chwilach wstawaliśmy i razem z naszą małą suczką biegliśmy na ratunek naszemu kocurowi, który często wracał z wojny z przeoranym do krwi kocimi pazurami pyszczkiem i brakami sierści na całym kocim ciele.
Pamiętam nasze domowe koty, które prowadziły zacięte boje nieraz w nocy pod oknem naszej sypialni. W drastycznych jak nam się wydawało chwilach wstawaliśmy i razem z naszą małą suczką biegliśmy na ratunek naszemu kocurowi, który często wracał z wojny z przeoranym do krwi kocimi pazurami pyszczkiem i brakami sierści na całym kocim ciele.
Słońce wyraźnie miało się ku
zachodowi, kiedy dotarliśmy nad Jezioro Słone. Tu także wielu Cypryjczyków
zaparkowało swoje auta i cierpliwie czekało na słoneczny spektakl. Jedni zajęli
miejsca na ławkach inni spacerowali obserwując kolonie flamingów na przeciwległym
brzegu, a jeszcze inni cierpliwie, niemal w bezruchu, czatowali na odpowiednie
ujęcie.
W płytkim jeziorze znalazł sobie miejsce jakiś fotograf. Ustawił statyw na wystających kamieniach, zamontował aparat i najprawdopodobniej postanowił korzystać z timera, opcji automatycznego robienia zdjęć, czyli kolejno zdjęcie po zdjęciu bez konieczności ręcznego naciskania spustu migawki - nie znam się na tym, chociaż widziałam jak to działa.
Sam mężczyzna był wdzięcznym celem moich fotografii.
Zdarzało się, że kierowałam obiektyw wprost na zachodzące słońce, ale nie jestem pewna czy to dobry pomysł i czy tego typu fotografie mogą się podobać. A różowe ptaki były zbyt daleko, a więc widać tylko małe niekształtne plamki.
Moją uwagę jak zwykle przyciągała góra Stavrovouni, o której wspominałam w poprzednich postach. Nie zdobyłam jej szczytu i nie zobaczyłam słynnego klasztoru, ale za to fotografowałam ją niemal każdego dnia, co znaczy, że pewnie tam jeszcze wrócę...
W niedzielę, ostatniego dnia naszego pobytu na Cyprze, wyruszyliśmy na spacer plażą Mackenzie. Niebo osnuwały gęste warstwy chmur, przez które od czasu do czasu przedzierało się słońce. Wiał silny wiatr od morza.
Słynne greckie meze zjedliśmy w tawernie Kellari.
O szesnastej mieliśmy pojechać autobusem na lotnisko w Pafos. Stamtąd starował nasz samolot do Warszawy. Zrobiłam kilka zdjęć w lobby hotelowym, w którym grupa starszych Anglików, na własne zamówienie, słuchała koncertu jakiegoś muzyka. Tylko jeden mężczyzna nie tańczył. Byłam zachwycona panią, przygarbioną, z oznakami artretyzmu, która miała fantastyczne wyczucie rytmu i z wielką gracją poruszała się na parkiecie...
Zrobiłam też kilka zdjęć z okien pędzącego do Pafos autobusu. Jest na nich,
a jakże, fascynująca mnie od samego początku Góra Krzyża, czyli Stavrovouni...
Cypr, 16-17 stycznia 2016 roku
W płytkim jeziorze znalazł sobie miejsce jakiś fotograf. Ustawił statyw na wystających kamieniach, zamontował aparat i najprawdopodobniej postanowił korzystać z timera, opcji automatycznego robienia zdjęć, czyli kolejno zdjęcie po zdjęciu bez konieczności ręcznego naciskania spustu migawki - nie znam się na tym, chociaż widziałam jak to działa.
Sam mężczyzna był wdzięcznym celem moich fotografii.
Zdarzało się, że kierowałam obiektyw wprost na zachodzące słońce, ale nie jestem pewna czy to dobry pomysł i czy tego typu fotografie mogą się podobać. A różowe ptaki były zbyt daleko, a więc widać tylko małe niekształtne plamki.
Moją uwagę jak zwykle przyciągała góra Stavrovouni, o której wspominałam w poprzednich postach. Nie zdobyłam jej szczytu i nie zobaczyłam słynnego klasztoru, ale za to fotografowałam ją niemal każdego dnia, co znaczy, że pewnie tam jeszcze wrócę...
W niedzielę, ostatniego dnia naszego pobytu na Cyprze, wyruszyliśmy na spacer plażą Mackenzie. Niebo osnuwały gęste warstwy chmur, przez które od czasu do czasu przedzierało się słońce. Wiał silny wiatr od morza.
Słynne greckie meze zjedliśmy w tawernie Kellari.
O szesnastej mieliśmy pojechać autobusem na lotnisko w Pafos. Stamtąd starował nasz samolot do Warszawy. Zrobiłam kilka zdjęć w lobby hotelowym, w którym grupa starszych Anglików, na własne zamówienie, słuchała koncertu jakiegoś muzyka. Tylko jeden mężczyzna nie tańczył. Byłam zachwycona panią, przygarbioną, z oznakami artretyzmu, która miała fantastyczne wyczucie rytmu i z wielką gracją poruszała się na parkiecie...
Zrobiłam też kilka zdjęć z okien pędzącego do Pafos autobusu. Jest na nich,
a jakże, fascynująca mnie od samego początku Góra Krzyża, czyli Stavrovouni...
Cypr, 16-17 stycznia 2016 roku
Nie wiem jak inni się na to zapatrują, ale dla mnie zdecydowanie zdjęcie numer jeden jest the best:)
OdpowiedzUsuńMilutka jesteś Marysiu :))*
UsuńA ja myślałam, że mój zachód słońca będzie się najbardziej podobał.
Buziaki :))*
Widze, ze bedziesz musiala wrocic na Cypr, te gore trzeba zdobyc i obfotofrafowac...a kamyczki czerwone na korale mnie zainteresowaly, kamyki na klombach tez... jezioro Slone i zachod..cudo!koty!!!!jakie sliczne i jakie zadbane!
OdpowiedzUsuńbuziak!
Będę czatować na okazję w przyszłym roku, również zimą i jak taka się nadarzy śmigam tam bez zastanowienia. Sama wiesz ile tego jest do zwiedzania..., a czerwone kamyki podobne są do drobnych korali i rzeczywiście można je nanizać na nitkę lub żyłkę...
UsuńBuziaki dla Ciebie :)
Czytam i oglądam i mam coraz większa ochotę tam dotrzeć!
OdpowiedzUsuńCypr jest również na mojej liście marzeń:) Post i zdjęcia jak najbardziej zachęcają do tego wyjazdu. Fotki kotów urocze - zwłaszcza ten pierwszy - rudawy i ta szylkretka ze zbulwersowaną miną:D
OdpowiedzUsuń