sobota, 24 lutego 2024

Grudzień 2023 na Riwierze Tureckiej. Wycieczka w Góry Taurus do Czarciego Wąwozu, Selge, Małej Kapadocji oraz Wyspa Szczurów i inne atrakcje…


    W 2023 roku spędziliśmy trzy zimowe tygodnie na Riwierze Tureckiej - dwa na przełomie stycznia i lutego oraz tydzień w grudniu. Zarówno jeden jak i drugi pobyt zaliczyliśmy do udanych. O wyjeździe z początku roku pisałam w czterech postach, o tym grudniowym będzie tylko ten jeden. Przypomnę, że Turcję odwiedzałam już wcześniej - w pasku po prawej stronie bloga można odnaleźć aż 25 wpisów, w tym traktujących o antycznych miastach Licji, czy Karii - krainach położonych w południowo-zachodniej Anatolii.

   
Gdyby nie korzystne poza sezonem oferty biur podróży, pewnie nie wybrałabym się do Turcji po raz kolejny w tym samym roku. Kaprysić tu nie mogę, bowiem do przeszłości należą już moje samotne podróże po świecie, teraz podróżuję z Ryszardem, który latającym Holendrem niestety nie jest. Woli zadekować się w jednym miejscu, ewentualnie wypożyczyć samochód lub za moją namową skorzystać z zorganizowanego wyjazdu z lokalnym biurem turystycznym z niewielką grupą osób. Tęsknię nieraz za moją dawną formą odkrywania świata, ale jak wiadomo wszystko ma swój początek i koniec. Bo cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod słońcem?
 /Księga Koheleta, rozdz. 1, w. 3/

    Ale do rzeczy. Tym razem wybraliśmy apartament typu suite w hotelu w Beldibi - miejscowości wchodzącej w skład dystryktu Kemer. I tak jak poprzednio, wylądowaliśmy na lotnisku w Antalyi usytuowanym po stronie wschodniej miasta. Ci, co wybrali pobyty w kurortach po stronie lotniska, a była ich zdecydowana większość, dotarli do swoich hoteli szybko, my zaś z grupką rodaków jechaliśmy busikiem do Kemer koszmarnie długo. Nasz kurort, mimo iż dzieliła go niezbyt duża odległość od aeroportu leżał po stronie zachodnio południowej, a zatem musieliśmy się przebić przez niemiłosiernie zakorkowane miasto. Jak się później okazało czy w dzień czy w nocy Antalya jest zatkana i potrzeba nieraz dwóch godzin, żeby opuścić jej granice.  

   
Na pierwszym zdjęciu poniżej - po lewej stronie kamiennej wysepki, zwanej obecnie Sıçan Adası (Wyspa Szczurów) - widzimy Beldibi i drogę do Kemer, na kolejnych zdjęciach przelot nad Antalyą z zachodu na wschód. Widać góry schodzące do morza, porośnięte głównie sosną piniową, poprzecinane licznymi strumieniami.
    Kemer słynie z uprawy granatów, są tu plantacje oliwek, figowca pospolitego i wiele innych.
Cały kurort składający się z kilku osad ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez około 40 kilometrów.







   
Na ogromnym, zamkniętym terenie hotelu, wciśniętym pomiędzy góry i morze, obok wspaniałych okazów sosny piniowej i palm, rosną pomarańcze, cytryny, limonki mandarynki, grapefruity, banany, a także jabłonie, śliwy i wiele roślin ozdobnych. Spacerując po ogrodach można korzystać z dobrodziejstw natury, delektować się zapachami i smakiem owoców, tak bardzo różnym od tych importowanych do Polski.






























    Ze suity wychodziliśmy na ogromny taras i tam pod słonecznym niebem odpoczywaliśmy. Słońce nie poskąpiło nam prawdziwie letniej pogody przez połowę naszego pobytu. Wiele osób korzystało z morskich kąpieli. Woda w morzu była ciepła jak na tę porę roku, jednak bardzo kamieniste, nierówne dno zniechęciło mnie do pływania. Owszem zanurzyłam ciało w słonej wodzie, ale z utrzymaniem równowagi miałam problem. Stopy, mimo iż w obuwiu ochronnym, ześlizgiwały się na kamieniach. Na szczęście do naszej dyspozycji mieliśmy sporej wielkości kryty basen o głębokości 160 centymetrów - idealny do pływania.

 











 

     W chłodniejsze dni przesiadywaliśmy na hotelowej plaży, z dala od szlaków komunikacyjnych, wdychaliśmy czyste, wolne od zanieczyszczeń powietrze, zachwycaliśmy się otoczeniem, popijaliśmy turecki czaj türk çayı, obserwowaliśmy gości hotelowych różnych narodowości, zerknęliśmy też na grupę rozbawionych, nowo przybyłych Rosjan, nieco w nadmiarze korzystających z all inclusive. 






















     Wzrok nasz przyciągała samotnie spędzająca urlop kobieta, która codziennie, niezależnie od pogody przebywała na plaży i codziennie czy słońce czy deszcz zażywała kąpieli w morzu. Po każdej z nich zmieniała mokry strój kąpielowy na suche ubranie, owijała się w koce i sadowiła na leżaku, na którym codziennie towarzyszył jej szaro-biały kot. Czasami podchodziły do leżaka inne koty, których na terenie ośrodka jest bardzo dużo i które mają tu swoje domki, świeżą karmę i wodę. Jednak inne zwierzaki nie miały szans zająć miejsca zaprzyjaźnionego z kobietą sierściucha. Kot pilnował swojej pani jak pies.












   
Przy dobrej przejrzystości powietrza z hotelowej plaży wyraźnie widać wystającą z morza skalną wysepkę
w kształcie trójkąta znaną pod nazwą Sıçan Adası (Wyspa Szczurów). Wygląda na niedostępną, ale jak się okazało jest bardzo popularna wśród turystów i nurków i wiemy o niej bardzo dużo. Od Antalyi dzieli ją zaledwie kilka kilometrów, a od lądu około 700-800 metrów. Trójkątny masyw skalny rozciąga się z północy na południe na odległość zaledwie 300 metrów, zaś z zachodu na wschód wznosi się pod kątem 45 stopni na wysokość 100 metrów nad poziom morza. Podczas gdy zachodnia strona wyspy osłonięta jest od wiatru i porośnięta dziką roślinnością, wschodnia część poraża stromym klifem, spadającym do morza pod kątem 90 stopni. Bardzo myli się ten, kto uzna, że na wyspie niczego ciekawego nie ma i że nikt nigdy tu nie mieszkał, bowiem gdyby wyspa była płaska to nie zmieściłoby się na niej nawet boisko do piłki nożnej.

   
O tej, na pierwszy rzut oka niedostępnej, maleńkiej wyspie wspominają liczni starożytni i średniowieczni pisarze. Na przestrzeni wieków nadawano jej różne nazwy. Najstarsza zarejestrowana nazwa wyspy to Lyrnateia. O Lyrnatei wspomina rękopis Periplus Pseudo-Scylaxa z IV lub III wieku p.n.e., opisujący wybrzeże Morza Śródziemnego począwszy od Półwyspu Iberyjskiego, poprzez Półwysep Apeniński aż do Zachodniej Afryki.
    W średniowieczu wyspa zapisywana była pod wieloma nazwami w księgach marynarki wojennej przygotowywanych głównie dla marynarzy włoskich. W księdze z 1321 roku odnotowano, że żeglarze znaleźli na niej wodę pitną.
    Piri Reis, osmański admirał Reis, geograf i kartograf, w 1522 zebrał dla marynarki wojennej szczegółowe informacje o tych terenach i nadał
wyspie nazwę Güvercin (Wyspa Gołębi), na sporządzonej zaś mapie dołączonej do tej pracy podał nazwę Kuş (Wyspa Ptasia - gołębie, mewy i inne gatunki ptaków zakładają tu gniazda i wykorzystują wyspę jako miejsce lęgowe).


    
W osiemnasto i dziewiętnasto-wiecznych źródłach nazwa wyspy wymieniana była jako Rasat
(rasat - obserwacja), dziś znana jest pod nazwą Sıçan Adası (Wyspa Szczurów - ponoć spotkać tu można węże i szczury).
    W zachodniej części wyspy znajduje się długi mur, widoczny z nadmorskiej drogi. Wzniesiono go w okresie bizantyjskim. Jego konstrukcja sugeruje, że musiał się tu znajdować starszy mur oporowy.
Dobrze zachowane środkowe partie muru osiągają wysokość 5-6 metrów. W pobliżu znajdują się dwie otynkowane czerwoną zaprawą cysterny. Są też pozostałości jakiejś militarnej budowli, ulokowanej niegdyś na szczycie kamiennego górotworu. 

   
To bardzo popularne miejsce do nurkowania, ze względu na przejrzystość wody, odwiedza wiele jachtów z Antalyi oraz łodzie prywatne.
    Kto chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na temat samej wysepki, jak i być może latem wyprawić się na nią, musi sam poszukać w internecie potrzebnych informacji, co wcale nie jest trudne dla prawdziwego pasjonata tego typu atrakcji. Sıçan Adası obserwowałam wiele razy przejeżdżając nadmorską, urokliwą drogą wiodącą z Antalyi na południowo-zachodnią stronę Turcji.






     Plaże w Beldibi są kamieniste, a zatem spacer linią brzegową jest bardzo trudny. Na zdjęciu poniżej nabrzeże sąsiedniego ośrodka. Nie zapuszczaliśmy się dalej.




   
Któregoś dnia po śniadaniu wybraliśmy się autobusem do Kemer. Zdjęć w mieście nie robiłam, a może trzeba było, bo historia miasta jest długa i ciekawa.
 W czasach antycznych na terenie dzisiejszego Kemer znajdowała się miejscowość Idyros, która była członkiem Ligi Licyjskiej (o Licji sporo informacji znajdziecie na blogu) skupiającej miasta położone w centralnej części południowego wybrzeża dzisiejszej Turcji. Nazwa Kemer nawiązuje do 23-kilometrowego muru, pełniącego miejscami rolę akweduktu, który postawiono tu w latach 1916-1917, w celu ukierunkowania górskiego strumienia na okoliczne pola. I to tyle o Kemer w tym poście. Jakie atrakcje oferuje ten dystrykt z łatwością znajdziecie w sieci albo na moim blogu.

    Trafił nam się też jeden dzień deszczowy i to podczas całodniowej wycieczki w góry Taurus (o których również pisałam na blogu). Z hotelu wyjechaliśmy wczesnym rankiem w towarzystwie dwóch Polaków, którzy przylecieli do Beldibi z Gdańska.

   
Wycieczkę kupiliśmy w polskim biurze turystycznym, działającym na terenie Turcji. Do miejsca zbiórki całej grupy jechaliśmy dwie godziny, co było mocno wkurzające, bowiem po pierwsze: już z samego rana Antalya była zakorkowana
(musieliśmy się przebić z zachodu na wschód), a po drugie: kierowca busa zabierał jeszcze z trzech różnych miejsc sześć innych osób: dwie pary mieszane młodych wyznawców islamu i parę z Niemiec, które ruszały w góry z tego samego miejsca co my, ale z innymi przewoźnikami: oni jeepami 4x4, my zaś dwoma cabriobusami - wszystkie środki transportu (oprócz autokaru, którym tam dotarliśmy) były mocno wyeksploatowane. Pierwsza para muzułmanów zachowywała się nadto swobodnie, on i ona przekrzykiwali się, wciąż przesiadali, robili zdjęcia telefonem komórkowym niemal wchodząc kierowcy na głowę.

   
Zanim dotarliśmy do właściwego miejsca, to podczas krótkiego postoju na rozdrożu D400 i D687 przy Taşağıl Market przesiedliśmy się z busa do autokaru, którym przyjechały osoby spędzające urlop w kurortach po wschodniej stronie Antalyi.

   
Jadąc dalej autobusem spotykaliśmy na wzniesieniach przy drodze pojedynczych pasterzy owiec i towarzyszące im psy pasterskie rasy kangal. Nie były to wielkie stada, jakie wypasa się wysoko w górach Taurus, ale takie składające się z zaledwie kilku sztuk. Widząc takie obrazki Ryszard wyrażał swoje zadowolenie, bo od jakiegoś czasu ogląda filmy na YT kręcone przez tureckich pasterzy, w wysokich partiach trudno dostępnych gór, w których żyją i niedźwiedzie i wilki, i to one stanowią zagrożenie dla wypasanych tam zwierząt. Pasterzom pomagają nie tylko kangale, ale i drony, które latają drapieżnikom nad głowami.

   
Jak już wspominałam, organizatorem naszej wyprawy było polskie biuro, zaś kilkuosobową pozostałą grupę obsługiwało inne, jakie, nie wiem. Póki co, w ramach zapewne współpracy między tymi biurami, sześciu obcokrajowców jechało polskim autokarem, któremu pilotował pan Piotr. W czasie przejazdu opowiadał o celu naszej wyprawy, o tym, jakimi drogami tam pojedziemy i co będziemy zwiedzać. W pewnym momencie do pana Piotra podszedł Niemiec i niemal nakazał mówić po niemiecku, ponieważ tego języka, który słyszy, akurat nie rozumie. Wzburzony uspokoił się nieco, kiedy pilot wyjaśnił, że to polska grupa, a on wkrótce dotrze do właściwego pojazdu i tam się nim zajmą i wszystko wytłumaczą.

   
Szczerze mówiąc organizacja tej wycieczki nie podobała mi się. Straciliśmy zbyt dużo czasu na wyjazd i przyjazd do hotelu z usługą przywiezienia i odwiezienia sześciu osób nienależących do naszej polskiej grupy. Poza tym zwiedzanie przy deszczowej pogodzie było zbyt szybkie, pilot-przewodnik swoją pracę ograniczył jedynie do wyznaczania czasu zbiórek i ostrzeżenia o nie podchodzeniu do krawędzi przepaści ze względu na bardzo śliskie kamienie.

   
W bazie raftingowej
EXPRESS przesiedliśmy się z autokaru do cabriobusów i póki przez chwilę nie padał deszcz jechaliśmy z podwiniętymi foliowymi oknami do Selge. Droga wiła się malowniczo wzdłuż kanionu rzeki Köprüçay/Köprü (antyczna nazwa Eurymedon) przez środek parku narodowego Köprülü Kanyon zajmującego powierzchnię 366 km2. Kanion w niektórych miejscach ma głębokość 400 metrów i rozciąga się na długości 14 kilometrów. Ale o tej głębokości za chwilę.





     Im bliżej Selge tym bardziej droga stawała się błotnista, śliska, upstrzona kałużami, bardzo wąska i stroma. To właśnie te stromizny wzbudzały z jednej strony podziw dla kierowców cabriobusów, z drugiej zaś, obawy wypadnięcia z trasy. Kontrolowane poślizgi podnosiły poziom adrenaliny szczególnie u panów.

    
Przyjmuje się, że historia Selge sięga czasów wojny trojańskiej, czyli XIII wieku p.n.e. Miasto było również świadkiem wojen za czasów Aleksandra Wielkiego. Pod koniec III wieku p.n.e. było najpotężniejszym miastem w regionie Pizydii. Według przekazów historyków antycznych mogło wówczas wystawić do walki 20 tysięcy żołnierzy. Korzystne położenie osady w górach Taurus, nad rzeką Eurymedon sprawiało, że dotarcie do niej drogą lądową od strony morza było niezwykle trudne. Utrudniały je rzeki i strumienie górskie. Do dzisiaj w doskonałym stanie zachował się rzymski most na rzece Eurymedon (
współczesna nazwa Köprüçay) - Oluk Köprü, ale o nim w drodze powrotnej.

   
Stwierdziłam, że wypożyczonym samochodem nie dojechalibyśmy do Selge i malutkiej wsi Altinkaya, przez którą wiedzie droga do niezwykle ciekawych formacji skalnych, zwanych Małą Kapadocją. Niektóre z nich wyrastają nawet na wysokość 70 metrów.
    Na niewielkiej przestrzeni swoje stragany z rękodziełem rozłożyli mieszkańcy wsi. W grudniu królowały na nich różnokolorowe wełniane czapki, rękawice, szaliki, skarpety… Niektóre panie ze swoimi wyrobami przyszły do antycznego teatru. Ale najpierw Mała Kapadocja.


























   
Godną uwagi atrakcją antycznego Selge jest teatr położony na zboczu wzgórza. Pamiętam, że musieliśmy przekroczyć jakąś prowizoryczną bramę z drewnianych belek, żeby dotrzeć do teatru. Ponieważ padał deszcz to przez błotnisty teren przebijaliśmy się przy zasłoniętych folią oknach, mocno zaparowanych i niestety nieszczelnych. O robieniu zdjęć podczas jazdy nie było mowy, ale zanim rolety zostały opuszczone nakręciłam króciutki film.
    Z górnych rzędów kamiennych pozostałości teatru rozciągał się wspaniały widok na narodowy park Köprülü Kanyon.












   
Ażeby dotrzeć do kolejnej atrakcji musieliśmy ponownie wrócić tą samą drogą aż do mostu
Oluk Köprü, przy którym i tym razem nie zatrzymaliśmy się na dłużej, bo padał deszcz. Stąd od Czarciego Wąwozu Tazi Kanion dzieliła nas odległość około 15 kilometrów. Jechaliśmy bardzo krętą drogą górską podziwiając widoki zza zaparowanych okien. Wciąż padało i nie przestało padać kiedy dotarliśmy do celu.
    Z przydrożnego parkingu do Tazi Kanion wiodła 800-metrowa ścieżka przez piniowy las. Wyjęłam foliowe przeciwdeszczowe peleryny z plecaka i powędrowaliśmy śliskim leśnym traktem aż do miejsca gdzie strzeliste skały sięgają 400 metrów. Niestety rzeki Köprüçay płynącej po dnie kanionu nie udało nam się zobaczyć z góry. Nie ryzykowaliśmy wejścia na skały poza ochronny łańcuch. Wiele osób z grupy nie zważało na ostrzeżenia przewodnika i w wielkiej euforii robiło sobie zdjęcia na skale zwanej orlim gniazdem.  
     Z kropel deszczu wciąż wycierałam obiektyw aparatu fotograficznego i żałowałam, że pogoda tego dnia jest tak kapryśna, że nie wszystko, co było do zobaczenia, zobaczyliśmy. 




















   
Poszczęściło nam się pod koniec naszej wyprawy, bo kiedy wracaliśmy do naszej bazy raftingowej przestało padać i mogliśmy się zatrzymać przy doskonale zachowanym rzymskim moście Oluk Köprü z II wieku naszej ery, który ma 14 metrów długości i 3,5 metra szerokości - szerokość jezdna
(chodnika nie ma) wynosi tylko 2,5 metra, a zatem przejeżdżać przez most należy bardzo ostrożnie. Rozpiętość łuku wynosi około 7 metrów, a grubość voussoirów (element w kształcie klina, zazwyczaj kamień, który służy do budowy łuku lub sklepienia), które układano bez zaprawy, 60 cm - bardzo ciekawa konstrukcja, wciąż pełniąca swoją rolę (- dane z Wikipedii. Informacja przy moście podaje: 22 metry długości, 2,7 metra szerokości).






















   
W okolicy Bozyaka znajduje się pojedyncze kamienne przęsło, które sfotografowałam przy zamkniętych, zaroszonych oknach cabriobusa w drodze do Selge, ze współczesnego mostku przerzuconego nad kanionem Köprü. Nie znalazłam informacji na temat tego nieużywanego obiektu.


     W bazie raftingowej
EXPRESS zjedliśmy skromny obiad (w cenie wycieczki) i dalej autokarem, później busem wróciliśmy do hotelu.







    Wracaliśmy do Polski wypoczęci. Lot był przyjemny, natomiast dojazd do lotniska koszmarny, ze względu na zakorkowaną Antalyę. Ponieważ przylecieliśmy do Warszawy dość późno i nie mieliśmy już żadnego połączenia do Białegostoku to noc spędziliśmy w hotelu w pobliżu lotniska.







Turcja, grudzień 2023 roku

6 komentarzy:

  1. Hotel fajny, z pięknym ogrodem, szczególnie o tej porze roku. Ciekawe też przygody mieliście w górach. Deszczowa pogoda dodawała tajemniczości górom i waszej wyprawie. Wspaniałe widoki, piękne morze i plaża nastroiły mnie bardzo pozytywnie, bo ostatnio miałam trochę zdrowotnych problemów.
    Najważniejsze, że wróciliście bezpiecznie do domu, bez trzęsień ziemi i innych niemiłych przygód. A te małe niedogodności...
    Całusy przesyłam:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był dobry wybór. Ogromny park i inne atrakcje (wiele z nich nieczynnych zimą) a także dobra kuchnia - codziennie świeże ryby, owoce morza... nie pozwalały na nudę.
      Pozdrawiam i życzę zdrowia :)

      Usuń
  2. Kilka razy pisałaś już, że Ryszard nie jest wielbicielem podróżniczych wędrówek w nieznane, ale widzę, że dzielnie ci towarzyszy w każdej eskapadzie. Doceniaj to. Moja ciotka nie może wyciągnąć wuja z domu, bo to typ domatora, który nie ludzi ruszać się z domu. Ona chętnie by gdzieś pojechała, ale jak to w małżeństwie trzeba iść na kompromis. A wam takie wojaże dobrze służą. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doceniam jego poświęcenie, ale też przyznam, że moje zamiłowanie do podróży też mu się udziela w jakimś stopniu. Staram się wybierać takie miejsca, które mogą mu się spodobać.
      Emerytom łatwiej podróżuje się razem w parze.
      Pozdrawiam cieplutko :)

      Usuń
  3. W pięknym miejscu mieliście hotel. Taka oaza zieleni zimą to jak balsam na zmysły. A widoki kanionu spektakularne. Mgła dodała im uroku, choć na pewno łatwiej zwiedzałoby się bez opadów.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś uda mi się zobaczyć ten kanion z poziomu rzeki, tak jak wiele innych kanionów: na przykład w Turcji Wąwóz Saklıkent latem na własnych nogach...
      http://ewa-naprzeciwszczciu.blogspot.com/2014/07/wawoz-saklkent-i-nwo-czyli-cos-niecos-o.html
      ...jedno wiem na pewno, gdybym chciała spróbować raftingu, Ryszard odradzałby mi taką atrakcję i sam by nie popłynął...
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń