cd Czasami czuję przesyt zwiedzania świątyń, pałaców, zamków, starożytnych ruin... naznaczonych tragicznymi losami człowieka, bo wszędzie tam, gdzie człowiek się pojawiał, tam pojawiało się cierpienie, przemoc, walka o władzę... i śmierć.
Tak było od początku stworzenia
istoty ludzkiej. Zazdrość posunęła się do morderstwa i po dzień dzisiejszy
zabija. I nie trzeba być posiadaczem telewizora, aby echa codziennych tragicznych
wydarzeń na świecie nie docierały do moich uszu.
- W imię czego przelewa się dzisiaj krew na Ukrainie? Kto kogo zabija? Komu służą ci po przeciwnej stronie barykady? Kto zmusza ich do użycia broni?
Ile ofiar pochłania każda rewolucja wiemy z historii! Ale czy jest inna droga do zmian na lepsze?
Takim wstępem rozpoczęłam moje wspomnienia z wakacji w departamencie Vendée (Wandei) leżącym w przecudnej Krainie Loary..., i już wyjaśniam dlaczego.
Otóż region ten mieliśmy w wakacyjnych planach zwiedzania i powiem szczerze, że przygoda z samochodem, o której wspomniałam w poprzednim poście przyczyniła się do zupełnie innego rodzaju wypoczynku. Jednak przedtem, w obliczu obecnych krwawych zamieszek za miedzą, wspomnę o zbrojnym powstaniu Wandejczyków.
W okresie rewolucji francuskiej tę część kraju zamieszkiwała ludność o poglądach konserwatywnych i początkowo mieszkańcy nie wykazywali wrogości wobec zmian rewolucyjnych.
Jednak w marcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku na mocy lutowego dekretu Zgromadzenia Narodowego powołano pod broń trzysta tysięcy mężczyzn, w wieku od osiemnastego do czterdziestego roku życia. Cztery tysiące rekrutów miało pochodzić z departamentu Wandei, a gdyby nie uzbierała się odpowiednia ilość ochotników, to każda gmina sama musiała wyznaczyć grupę ludzi i nie ważne w jaki sposób miała by to zrobić. Taka sytuacja otworzyła drogę do knowania intryg i wysyłania do armii osób niewygodnych z punktu widzenia rewolucji czy też wewnętrznego układu sił.
Nikt nie chciał brać udziału w starciach zbrojnych, bo przecież zbliżała się wiosna, pora wyjścia w pole. Wybuchło więc powstanie, przywództwo którego objęli początkowo tak zwani niezaprzysiężeni księża, którzy wcześniej w tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym roku odmówili przysięgi na wierność narodowi. Dopiero później do wojny przyłączyła się szlachta, nierzadko zmuszona postawą zbuntowanych chłopów wandejskich, którzy przewyższali przeciwnika znajomością terenu i umiejętnościami strzeleckimi, i których możliwości strategiczne wzrosły po objęciu przez szlachtę dowództwa.
Wojna w Wandei miała niezwykle brutalny przebieg. Pod koniec grudnia tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku Wielka Armia Katolicka i Królewska została pokonana. W styczniu następnego roku rozpoczęto pacyfikację Wandei i części trzech sąsiednich departamentów. Przeciwko ludności cywilnej skierowano dwanaście piekielnych kolumn, które systematycznie paliły wsie i miasta eksterminując ich ludność. Tylko od stycznia do maja zamordowano dziesiątki tysięcy ludzi. Jedną z okrutnych technik egzekucji były masowe topienia, stosowane szczególnie w miejscowościach portowych leżących nad Loarą. Eufemistyczny termin deportacji pionowej ukuty przez Komitet Rewolucyjny w Nantes oznaczał jednorazowo egzekucję około trzystu - czterystu osób na specjalnie do tego przystosowanych barkach.
Czwarte zatopienie, a było takich najprawdopodobniej jedenaście, objęło osiemset ofiar, kobiety i mężczyzn w różnym w wieku, a także dzieci. Tym razem przed egzekucją posunięto się do ich upokorzenia poprzez rozbieranie do naga i przywiązywanie do siebie osób płci przeciwnej, określając ośmieszane pary małżeństwami republikańskimi...
To krwawe stłumienie powstania przez wojska rewolucyjne, wielu historyków często podaje jako przykład pierwszego nowożytnego ludobójstwa. No bo czy takim nie było, kiedy czytamy rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego wydany generałowi Tourreau: przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków...
- Komu zatem ciągle służymy, po której stronie barykady stoimy i czy w ogóle musimy komuś służyć?
- Jak wyglądałoby nasze życie gdybyśmy służyli tylko jednemu Panu?
- W imię czego przelewa się dzisiaj krew na Ukrainie? Kto kogo zabija? Komu służą ci po przeciwnej stronie barykady? Kto zmusza ich do użycia broni?
Ile ofiar pochłania każda rewolucja wiemy z historii! Ale czy jest inna droga do zmian na lepsze?
Takim wstępem rozpoczęłam moje wspomnienia z wakacji w departamencie Vendée (Wandei) leżącym w przecudnej Krainie Loary..., i już wyjaśniam dlaczego.
Otóż region ten mieliśmy w wakacyjnych planach zwiedzania i powiem szczerze, że przygoda z samochodem, o której wspomniałam w poprzednim poście przyczyniła się do zupełnie innego rodzaju wypoczynku. Jednak przedtem, w obliczu obecnych krwawych zamieszek za miedzą, wspomnę o zbrojnym powstaniu Wandejczyków.
W okresie rewolucji francuskiej tę część kraju zamieszkiwała ludność o poglądach konserwatywnych i początkowo mieszkańcy nie wykazywali wrogości wobec zmian rewolucyjnych.
Jednak w marcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku na mocy lutowego dekretu Zgromadzenia Narodowego powołano pod broń trzysta tysięcy mężczyzn, w wieku od osiemnastego do czterdziestego roku życia. Cztery tysiące rekrutów miało pochodzić z departamentu Wandei, a gdyby nie uzbierała się odpowiednia ilość ochotników, to każda gmina sama musiała wyznaczyć grupę ludzi i nie ważne w jaki sposób miała by to zrobić. Taka sytuacja otworzyła drogę do knowania intryg i wysyłania do armii osób niewygodnych z punktu widzenia rewolucji czy też wewnętrznego układu sił.
Nikt nie chciał brać udziału w starciach zbrojnych, bo przecież zbliżała się wiosna, pora wyjścia w pole. Wybuchło więc powstanie, przywództwo którego objęli początkowo tak zwani niezaprzysiężeni księża, którzy wcześniej w tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym roku odmówili przysięgi na wierność narodowi. Dopiero później do wojny przyłączyła się szlachta, nierzadko zmuszona postawą zbuntowanych chłopów wandejskich, którzy przewyższali przeciwnika znajomością terenu i umiejętnościami strzeleckimi, i których możliwości strategiczne wzrosły po objęciu przez szlachtę dowództwa.
Wojna w Wandei miała niezwykle brutalny przebieg. Pod koniec grudnia tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku Wielka Armia Katolicka i Królewska została pokonana. W styczniu następnego roku rozpoczęto pacyfikację Wandei i części trzech sąsiednich departamentów. Przeciwko ludności cywilnej skierowano dwanaście piekielnych kolumn, które systematycznie paliły wsie i miasta eksterminując ich ludność. Tylko od stycznia do maja zamordowano dziesiątki tysięcy ludzi. Jedną z okrutnych technik egzekucji były masowe topienia, stosowane szczególnie w miejscowościach portowych leżących nad Loarą. Eufemistyczny termin deportacji pionowej ukuty przez Komitet Rewolucyjny w Nantes oznaczał jednorazowo egzekucję około trzystu - czterystu osób na specjalnie do tego przystosowanych barkach.
Czwarte zatopienie, a było takich najprawdopodobniej jedenaście, objęło osiemset ofiar, kobiety i mężczyzn w różnym w wieku, a także dzieci. Tym razem przed egzekucją posunięto się do ich upokorzenia poprzez rozbieranie do naga i przywiązywanie do siebie osób płci przeciwnej, określając ośmieszane pary małżeństwami republikańskimi...
To krwawe stłumienie powstania przez wojska rewolucyjne, wielu historyków często podaje jako przykład pierwszego nowożytnego ludobójstwa. No bo czy takim nie było, kiedy czytamy rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego wydany generałowi Tourreau: przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków...
- Komu zatem ciągle służymy, po której stronie barykady stoimy i czy w ogóle musimy komuś służyć?
- Jak wyglądałoby nasze życie gdybyśmy służyli tylko jednemu Panu?
Uwolniona od ciężaru szukania odpowiedzi
beztrosko poznawałam dalsze okolice Saint-Jean-de-Monts...,
rowerem!
Tylko dwa razy towarzyszył mi Wojtek. Ewa i Florian zrezygnowali z przejażdżek i swój limit nieodpłatnych wypożyczeń oddali mnie.
Pierwsza wycieczka z synem była dość krótka i polegała na rozpoznaniu terenu. Dobrze utrzymane gruntowe ścieżki rowerowe wiodły lasem z przewagą sosny wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego.
Długość leśnego pasa zwanego La forêt domaniale des Pays de Monts (lasu, w nazwie którego są miejscowości z wyrazem Monts - Góry) wynosi dwadzieścia pięć kilometrów a jego szerokość nie przekracza dwóch tysięcy trzystu metrów, co czyni go największym brzegowym masywem leśnym Wandei. Najpiękniejsze przestrzenie i korytarze zieleni znajdują się w miejscowościach Saint-Jean-de-Monts i Notre-Dame-de-Monts i pomiędzy nimi.
Las posadzono pod koniec dziewiętnastego wieku za czasów Drugiego Cesarstwa. Przedsięwzięcie to miało na celu umocnienie wydm i osuszenie bagien pod uprawy. Zasadzono wówczas sosnę morską, sosnę parasolowatą, sosnę korsykańską, dąb bezszypułkowy i klon francuski.
Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas i obserwowaliśmy teren. Miejscami prześwitywały ścieżki do jazdy konnej, co poznaliśmy po przebiegu kilku wierzchowców. Trasy rowerowe poprzecinane były miejscami wąskimi drogami dojazdowymi do morza. Przed nagłym wpadnięciem pod samochód chroniły rowerzystę baraże dobrze widoczne na wprost. Ażeby przejechać przez jezdnię należało przed drewnianą belką wyhamować rozejrzeć się czy nie nadjeżdża jakiś pojazd i dopiero wtedy przejechać przez bramkę usytuowaną po prawej stronie zapory.
Przy kolejnym skrzyżowaniu widząc, że nie nadjeżdża żaden samochód, pewna swoich umiejętności nie wyhamowałam. Owszem przejechałam przez pierwszą bramkę, ale po przeciwnej stronie wylądowałam na ziemi, bo belka barażowa znajdowała się jakoś tak dziwnie blisko bramki. Lewe przedramię poniżej stawu łokciowego mocno otarte ociekało krwią, czułam, że gdzieś w okolicach biodra także jestem okaleczona, jednak rana wyglądała nieco lepiej, bo ciało chroniła bielizna i obcisłe czarne trykotowe legginsy. Wojtek był przerażony, bo na moment straciłam świadomość tego co się stało. Okazało się, że moja głowa także ociekała krwią. Kiedy jako tako się pozbierałam syn zaproponował powrót. Nie zgodziłam się twierdząc, że wszystko w porządku. Dojechaliśmy do Notre-Dame-de-Monts i weszliśmy do miejscowego marketu. Ludzie podejrzliwie nam się przyglądali. Kupiłam wodę, chusteczki higieniczne i po chwili wyglądałam dużo lepiej. Zwiedziliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do kościoła, zrobiliśmy trochę zdjęć i wróciliśmy na camping. W sumie pokonaliśmy niewiele ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Nie rozpowiadałam o tym co się wydarzyło, wzięłam ręcznik, mydło i z piekącymi ranami poszłam pod prysznic. Mydło i woda na przemian gorąca i zimna zdezynfekowały rozdarcia i długo wypłukiwały drobniutki żwirek z poszarpanej skóry. Dziś mam pamiątkę w postaci dość dużej blizny na lewym przedramieniu poniżej stawu łokciowego...
Tylko dwa razy towarzyszył mi Wojtek. Ewa i Florian zrezygnowali z przejażdżek i swój limit nieodpłatnych wypożyczeń oddali mnie.
Pierwsza wycieczka z synem była dość krótka i polegała na rozpoznaniu terenu. Dobrze utrzymane gruntowe ścieżki rowerowe wiodły lasem z przewagą sosny wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego.
Długość leśnego pasa zwanego La forêt domaniale des Pays de Monts (lasu, w nazwie którego są miejscowości z wyrazem Monts - Góry) wynosi dwadzieścia pięć kilometrów a jego szerokość nie przekracza dwóch tysięcy trzystu metrów, co czyni go największym brzegowym masywem leśnym Wandei. Najpiękniejsze przestrzenie i korytarze zieleni znajdują się w miejscowościach Saint-Jean-de-Monts i Notre-Dame-de-Monts i pomiędzy nimi.
Las posadzono pod koniec dziewiętnastego wieku za czasów Drugiego Cesarstwa. Przedsięwzięcie to miało na celu umocnienie wydm i osuszenie bagien pod uprawy. Zasadzono wówczas sosnę morską, sosnę parasolowatą, sosnę korsykańską, dąb bezszypułkowy i klon francuski.
Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas i obserwowaliśmy teren. Miejscami prześwitywały ścieżki do jazdy konnej, co poznaliśmy po przebiegu kilku wierzchowców. Trasy rowerowe poprzecinane były miejscami wąskimi drogami dojazdowymi do morza. Przed nagłym wpadnięciem pod samochód chroniły rowerzystę baraże dobrze widoczne na wprost. Ażeby przejechać przez jezdnię należało przed drewnianą belką wyhamować rozejrzeć się czy nie nadjeżdża jakiś pojazd i dopiero wtedy przejechać przez bramkę usytuowaną po prawej stronie zapory.
Przy kolejnym skrzyżowaniu widząc, że nie nadjeżdża żaden samochód, pewna swoich umiejętności nie wyhamowałam. Owszem przejechałam przez pierwszą bramkę, ale po przeciwnej stronie wylądowałam na ziemi, bo belka barażowa znajdowała się jakoś tak dziwnie blisko bramki. Lewe przedramię poniżej stawu łokciowego mocno otarte ociekało krwią, czułam, że gdzieś w okolicach biodra także jestem okaleczona, jednak rana wyglądała nieco lepiej, bo ciało chroniła bielizna i obcisłe czarne trykotowe legginsy. Wojtek był przerażony, bo na moment straciłam świadomość tego co się stało. Okazało się, że moja głowa także ociekała krwią. Kiedy jako tako się pozbierałam syn zaproponował powrót. Nie zgodziłam się twierdząc, że wszystko w porządku. Dojechaliśmy do Notre-Dame-de-Monts i weszliśmy do miejscowego marketu. Ludzie podejrzliwie nam się przyglądali. Kupiłam wodę, chusteczki higieniczne i po chwili wyglądałam dużo lepiej. Zwiedziliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do kościoła, zrobiliśmy trochę zdjęć i wróciliśmy na camping. W sumie pokonaliśmy niewiele ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Nie rozpowiadałam o tym co się wydarzyło, wzięłam ręcznik, mydło i z piekącymi ranami poszłam pod prysznic. Mydło i woda na przemian gorąca i zimna zdezynfekowały rozdarcia i długo wypłukiwały drobniutki żwirek z poszarpanej skóry. Dziś mam pamiątkę w postaci dość dużej blizny na lewym przedramieniu poniżej stawu łokciowego...
Ścieżki spacerowe - las w okolicach Saint-Jean-de-Monts |
Ścieżka rowerowa między Notre-Dame-de-Monts a wyspą Noirmoutier |
Ścieżka rowerowa między Notre-Dame-de-Monts a wyspą Noirmoutier |
Między Saint-Jean-de-Monts a Notre-Dame-de-Monts - za Wojtkiem przejazd przez drogę |
Doceniam rower jako środek lokomocji |
W centrum Notre-Dame-de-Monts |
Kościół w Notre-Dame-de-Monts |
Kościół w Notre-Dame-de-Monts |
Kościół w Notre-Dame-de-Monts |
W centrum Notre-Dame-de-Monts |
Zwiedzamy miasteczko Notre-Dame-de-Monts |
Na skrzyżowaniu koło apteki w Notre-Dame-de-Monts |
Moje lewe przedramię po upadku |
Nic się nie stało |
A w miasteczku wszędzie pełno kwiatów |
W następnym poście wyprawa na wyspę
Noirmoutier.
cdn
Posty
- wakacje w departamencie Vendée -
Kraina Loary, Zachodnia Francja
- Jean-Louis-Toutain - wystawa rzeźby plenerowej w Saint-Jean-de-Monts
- Wyjazd nad Atlantyk, na camping w Saint-Jean-de-Monts
- Rowerem po historycznej Wandei - wycieczka do Notre-Dame-de-Monts
- Rowerowa wyprawa na wyspę Noirmoutier
- Bez celu, czyli koniec wandejskiej opowieści
- Jean-Louis-Toutain - wystawa rzeźby plenerowej w Saint-Jean-de-Monts
- Wyjazd nad Atlantyk, na camping w Saint-Jean-de-Monts
- Rowerem po historycznej Wandei - wycieczka do Notre-Dame-de-Monts
- Rowerowa wyprawa na wyspę Noirmoutier
- Bez celu, czyli koniec wandejskiej opowieści
Bardzo lubie chodzic takimi sciezkami,medytowac,pozdrawiac ludzi i zwierzeta,i spiewac z ptakami dziekczynne piesni do Pana Boga. Dwadziescia piec kilometrow to tak jak jeden odcinek trasy pielgrzymkowej (pomiedzy schroniskami) do Santiago de Compostela. Dziekuje za podzielenie sie i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDawno Ciebie tutaj nie było Teresko.
UsuńDziękuję za odwiedziny i również pozdrawiam serdecznie :