piątek, 4 marca 2016

Cape Greko - cypryjski bezmiar błękitu na urodziny





    Dzisiejszy post to rodzaj prezentu ofiarowanego sobie samej na kolejne urodziny. A zatem nie miejcie mi proszę za złe ilości zdjęć. Zresztą umieszczam je na końcu posta.
    Moje wcześniejsze publikacje, dotyczące tego nie przez wszystkich lubianego jubileuszu, ukazały się w Naprzeciw SZCZĘŚCIU pod tytułami:
- Z okazji urodzin - mój cień, czyli podróż do wnętrza siebie - 2015 rok
- Urodziny - 2014 rok
- Urodziny, czyli rzecz o Rybach - 2013 rok
- Wszyscy się gdzieś pochowali - 2012 rok

   
Przyznaję, że ostatnimi laty, do daty moich urodzin (czwartego marca) mam większy sentyment niż do daty imienin, które przypadają w dniu wspomnienia mojej biblijnej imienniczki, Ewy matki rodzaju ludzkiego, czyli dwudziestego czwartego grudnia, w wigilię Bożego Narodzenia.
    Jestem przekonana, że wiele pań o tym imieniu nie wie, że swoje święto może obchodzić:
- dwunastego lutego - wspomnienie świętej Ewy z Abiteny
- czternastego marca - wspomnienie świętej Ewy z Leodium
- dwunastego czerwca - wspomnienie błogosławionej Marii, Ewy od
   Opatrzności
- szóstego września - wspomnienie świętej Ewy z Dreux.
    Myślę także, że Ewy wolą się utożsamiać z biblijną Ewą dającą życie niż z Ewą co życie straciła w wyniku nieporozumień ideologicznych, czy konfliktów religijnych w społeczeństwach o charakterze patriarchalnym...
  

    Tematem urodzinowego posta będzie wspomnienie pewnej piątkowej wyprawy na Cape Greko, znajdującego się w południowo-wschodniej części Cypru. Muszę podkreślić, że owo minione wydarzenie rozmyślnie zostawiłam sobie na czwartego marca.
    - Z jakiego powodu? - ktoś by zapytał.
    Krótka odpowiedź brzmi: - było tak pięknie jak tylko pięknie być mogło!
    Dłuższa zaś odpowiedź zawierać będzie nieco treści, w której pominę podróż do Ayia Napa. O tym słynnym cypryjskim kurorcie coś niecoś opowiem w następnym blogowym wpisie.
    Wspomnę tylko, że aby dotrzeć na przylądek Greko należy w Ayia Napa wsiąść do autobusu numer 102 jadącego przez Protaras do Paralimni.

    Pierwszy kolor z jakim zawsze kojarzyć mi się będzie Cape Greko to błękit. Zajrzałam nawet do źródeł ażeby sprawdzić jakie są jego odcienie.
    Znalazłam błękit królewski, błękit paryski, błękit Thénarda, błękit pruski i błękit Turnbulla, błękit atramentowy, chabrowy, kobaltowy, lapis-lazuli, lazurowy, modry, niebieski, szafirowy, ultramaryna, turkusowy, grynszpan, cyjan, niebieskofioletowy...
    Ech, prawdziwy zawrót głowy, w którym szczęśliwie i ja się znalazłam!
    Co więcej, niebieskie przestworza uzupełniała intensywna zieleń i zieleni wszelkie odcienie, a trzecią paletę kolorów stanowiły odmiany brązu, żółci i pomarańczy, których natężenie zależało od położenia słońca nad horyzontem. A słońce jak na zimową porę stało wysoko. Jego rozlewające się po tafli wody odbicie połyskiwało srebrem i porażało oczy kiedy zbyt długo mu się przyglądało. Barwy te obejmowały skaliste brzegi Cape Greko.

   
W piątkowe przedpołudnie jako pierwsze do spenetrowania miejsce wybraliśmy klify od strony dobrze nasłonecznionej. Na zdjęciu widać niedostępny turystom koniuszek przylądka z brytyjską stacją radarową.

   
W tym miejscu, pora wtrącić słów
kilka o moim mężu, który niezłomnie towarzyszył mi w tej eskapadzie. Niezłomnie, ponieważ każde z nas nieco inaczej odbiera świat, on spokojnie, bez pośpiechu, a ja szybko i zachłannie. On delektuje się krótkim odpoczynkiem, a ja niecierpliwie dotrzymuję mu towarzystwa, przysiadam po czym za chwilę wstaję, kręcę się wokoło albo pędzę dalej, wyprzedzając go znacznie.
    On pod koniec dnia miał dość włóczęgi, a mnie ciągle było jej mało. Nie marudziliśmy jednak. Zachwycaliśmy się krajobrazem i naszą w nim obecnością. Cudowne zjawisko, kiedy ma się wrażenie, że cały bezmiar należy tylko do nas!
    Na dodatek słońce grzało tak, że część ubrań zapakowaliśmy do plecaków. Zostałam tylko w krótkiej, czerwonej tunice i przezornie jak zwykle na wszelki wypadek, motałam wokół szyi lub wiązałam w pasie obszerną bawełnianą chustę.

   
Sporo czasu spędziliśmy na skalnych półkach klifów, miejscami bardzo wysokich i niebezpiecznych, robiąc sobie nawzajem zdjęcia.
    Moc wrażeń dostarczył nam także spacer ścieżkami parku narodowego - National Forest Park, najpierw ścieżką Afrodyty, gdzie mniej więcej w połowie drogi zostawiliśmy pieniążek na małym stoliku, a później kolejną ścieżką wiodącą do cerkiewki pod wezwaniem Agioi (świętych) Anargyroi, wzniesionej na klifie z jaskinią, w której niegdyś mieszkali pustelnicy.
    Anargyroi (z greckiego -
ἀνάργυροι - bez pieniędzy, z rosyjskiego - бессре́бреник - bezinteresowny) to grupa chrześcijańskich świętych, do których zaliczono lekarzy, nie pobierających opłat za usługi medyczne i uzdrowienia chorych. Do nich należą między innymi sławni bracia Kosma i Damian - obaj zginęli śmiercią męczeńską, w czasie prześladowań chrześcijan za cesarza Dioklecjana.
    Dzisiaj przy cerkiewce Agioi Anargyroi znajdują się schody prowadzące do jaskini i ujęcie wody uznawanej za leczniczą i świętą.
    Wapienne klify kryją w sobie jeszcze wiele innych grot i pieczar, takich jak chociażby Cyklops Cave, często dostępnych tylko od strony morza. Gdzieniegdzie napotkać można drewniane barierki ułatwiające zejścia do nich.

   
Ciągle niepotwierdzonym przez badaczy zjawiskiem jest przyjazny potwór z głębin, zwany Aby Filiko Teras utożsamiany przez niektórych z mityczną Skyllą, widoczną na mozaikach w Domu Dionizosa - rzymskiej willi z trzeciego stulecia znajdującej się w Pafos.
    O tej wodnej kryptydzie starożytni mieszkańcy powiadali, że ma tułów kobiety z sześcioma warczącymi głowami psów, dwunastoma kończynami wyrastającymi z jej brzucha i wężem wyrastającym z jej dolnych części ciała. Niektórzy twierdzą, że może to być kałamarnica olbrzymia, z dwunastoma mackami, taka jaką sfilmowali japońscy naukowcy w głębinach oceanu, niemal kilometr pod powierzchnią, w pobliżu wysp Ogasawara. Ponoć największy dotychczas schwytany osobnik mierzył osiemnaście metrów długości a średnica jego oka wynosiła około trzydziestu siedmiu centymetrów.   

   
Ech, co tam opisy, pora na drugą część mojego urodzinowego suweniru, czyli na prezentację zdjęć...

   
W tym miejscu wysiedliśmy, i niech nikogo nie zwiedzie numer autobusu 101 widoczny na zdjęciu. 102 ma tutaj także swój przystanek!



    Najpierw powędrowaliśmy w kierunku brytyjskiej stacji radarowej znajdującej się na samym koniuszku przylądka, do której prowadzi asfaltowa droga. 







    Pierwszy przystanek zrobiliśmy na klifach po lewej stronie asfaltowej drogi. W oddali majaczył zarys budynku Grecian Park Hotel, usytuowanego na brzegu zatoki Konnos. Posililiśmy się, nieco nawodniliśmy i przepakowaliśmy plecaki, wkładając na spód rzeczy najmniej potrzebne.







    Mając wokół siebie tyle magicznej przestrzeni nie usiedziałam długo. Pierwsza wyruszyłam na drugą stronę asfaltowej dróżki, pokonując skalisty teren porośnięty roślinnością typową dla klimatu śródziemnomorskiego (garig, makia).










    A później to już był najprzyjemniejszy dla mnie moment, dłuższy pobyt na klifach od strony południowej. Schodząc w dół,  chwilami przedzieraliśmy się między porowatymi głazami, po chropowatych wąskich przejściach wydeptanych zapewne przez niezbyt wymagających wspinaczy skałkowych, jako że przeszkody nie były trudne do pokonania. Czasami kryliśmy się w cieniu jakiejś płytkiej pieczary, albo zatrzymywaliśmy na którejś ze skalnych półek robiąc sobie wzajemnie zdjęcia. Cieszyliśmy się jak dzieci, okrzykami zachwytu manifestując swoją radość i szczęście!!!











































    Opuszczaliśmy skaliste nabrzeże kierując się na szlak Afrodyty. A ziemia tak jak niemal wszędzie w tej okolicy była czerwona, upstrzona białym wapieniem i bujną roślinnością, i nic dziwnego skoro styczeń na Cyprze zalicza się do pory deszczowej. Latem zapewne z powodu suszy nie jest tu tak pięknie, zielono.










    W stan euforii wprawił nas spacer po dużej połaci parku narodowego, z którego wyszliśmy na ścieżkę wiodącą na kolejne klify i do cerkiewki Agioi Anargyroi oraz do miejsca piknikowego, gdzie ujrzeliśmy gromadę kotów różnej maści, posilających się właśnie. Byliśmy ciekawi, kto je dokarmia, bowiem w pobliżu żadnych zabudowań nie było. Czyżby turyści z nieco oddalonych hoteli i apartamentowców Protaras?