środa, 15 lutego 2012

Sycylia - Erice



    Znam takich ludzi, co nie marzą o podróżach. Najlepiej czują się w swoich czterech kątach, wychodzą jedynie do pracy, na zakupy, do urzędu, do lekarza…, a kiedy przyjdzie zasłużony czas odpoczynku nadal tam tkwią, krzątając się między starymi meblami, potrącając o przedmioty, które gromadzili latami i które do niczego im nie służą, jedynie zagracają, pachną kurzem, drażnią nozdrza przy najmniejszym ruchu i powodują alergie…
    Rozstać się z czymkolwiek, albo wyrzucić na śmietnik?
    Nie ma mowy! Wszystko jeszcze się kiedyś przyda! Siedzą tak sobie i siedzą i nawet nie chcą się przyjrzeć  z bliska temu, co ich otacza, często nawet nie znają sąsiadujących z ich miasteczkiem innych miejscowości, bo i po co, kiedy wychodzą z założenia, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej…
    Gdybym miała tak się odizolować od świata i ludzi, zastanowiłabym się nad wyborem miejsca.
    Czasami mówię do mojego R
    - Sprzedajmy wszystko i wyjedźmy gdzie ciepło, na przykład na Hawaje.
    A mój R uśmiecha się pod nosem i nie mówi ani tak, ani nie.
    Wczoraj, znowu zaproponowałam mojemu mężowi wyjazd w ciepłe kraje na stałe. Tym razem  odpowiedzią nie był uśmiech, ale pytanie
    - Chcesz zamienić dom na namiot?
    Początkowo nie zrozumiałam, ale kiedy obejrzałam z ciekawości oferty pośredników nieruchomości zrozumiałam, na co byłoby nas stać. Ech, na mężowską spontaniczność w tym wieku nie ma co liczyć! 

    W ubiegłym roku poznałam w Meksyku Polkę – prawnika z wykształcenia, mniej więcej w moim wieku - sympatyczną podróżniczkę, która często w okresie zimowym wyjeżdża do Hiszpanii, do teściów swojego syna, emerytów, którzy na stare lata kupili mieszkanie w Alicante i na stałe osiedlili się na Costa Blanca nad Morzem Śródziemnym. Czy to nie cudowne, zafundować sobie wczasy do końca życia w tak uroczym zakątku świata?
    Nie ma tam klimatycznej zimy, temperatury w okresie od listopada do kwietnia nie spadają poniżej 10 stopni, a gorące i suche lato nie jest tak dokuczliwe. 

   Albo weźmy na przykład Sycylię, wyspę o klimacie zróżnicowanym, gdzie latem panuje tropikalny upał, a wzdłuż wybrzeży, ciągnących się przez 1500 kilometrów temperatura utrzymuje się w granicach 24 – 25 stopni. A jeżeli ktoś tęskni za sportami zimowymi może wybrać się na Etnę, gdzie przygotowano pięć tras zjazdowych.

    Nie sposób wymienić wszystkich miejscowości, rozsianych u wybrzeży Mórz Tyrreńskiego, Jońskiego, Śródziemnego, czy też uroczych zakątków Wysp Egadzkich i Liparyjskich, w których mogłabym zamieszkać. Wspomnę jedynie o kilku, gdzie być może wyizolowanie od świata przyniosłoby mi radość i upragnione szczęście. 

    O historii wyspy pisałam już trochę w moich wspomnieniach z wyprawy na Etnę, więc nie będę się powtarzać, jedynie przytoczę to, o czym nie wspomniałam, a co godne jest przypomnienia.
    Zacznę od Erice, starożytnego miasta Elymów, ludu, który przybył na Sycylię, najprawdopodobniej z Anatolii, około jedenastego wieku przed naszą erą,. Elymowie zasiedlili zachodnie ziemie wyspy sąsiadujące z ziemiami Sykanów…
    Erice zachwyciło mnie swoim położeniem i architekturą. Wybudowano je na wierzchołku Monte San Giuliano na wysokości 751 m n.p.m (zwanej także Erice). Można się tam dostać albo kolejką linową z Trapani albo jakimś automobilem po niezwykle stromych zboczach. Sam wjazd na szczyt był dla mnie wielką przygodą. Jadąc pod górę widziałam nagie kamienne prawie pionowe ściany, tworzące wielką bryłę, wierzchołek, której wieńczyła korona murów, stanowiąca przedłużenie tych ścian.

    Dwunastowieczna brama Trapani wykuta w elimsko – punickim murze fortyfikacyjnym, zapraszała do środka, a jako, że miasteczko zbudowano na niespotykanym planie trójkąta równoramiennego, należało się domyślać, że niegdyś bram było trzy.
    W miasteczkach - muzeach jest coś takiego, co wywołuje nie tylko dreszczyk emocji, ale także uczucie jakiejś więzi ni to z historią, ni to z zabytkami, kryjącymi tajemnice ludzkiego istnienia. Jest coś takiego, co chwyta jak kleszcze i nie pozwala zapomnieć, sprawia, że raz dotknięte stanie się twoje na zawsze.
    Widziałam wiele takich kamiennych miasteczek usytuowanych w trudno dostępnych miejscach. Każde z nich było inne, każde miało swój własny klimat i każde wyryło trwały ślad w pamięci.
     Chodziłam po kamieniach i patrzyłam na kamienie. Wszystko z kamienia, ulice i domy, fontanny i ławki, mury i tarasy i jeszcze ten zapach, który słońce uwalnia i ten wiatr, który z nikim się nie liczy, hula bezkarnie po uliczkach, zagląda w każdy zakamarek, czasami pieści nieśmiało, a czasami straszy siłą. Owijałam szyję szalikiem, kaptur wkładałam na głowę, nie żeby mi było zimno, nie! Robiłam to dla samej przyjemności igrania z tym ciekawskim, wciskającym się wszędzie niewidzialnym zjawiskiem. Ech, urocza to była zabawa…

Za plecami 751 metrowa przepaść i zatoka Golfo di Bonagia

Wielu miało lęk wysokości i nie zbliżało się do przepaści

W dole po lewej miasto Trapani, skąd wyrusza kolejka linowa

Za mną Trapani, Castello di Venere, Castello Pepoli

Z widokiem na Trapani

    Przysiadłam na murze i wlepiłam wzrok w horyzont, w miejscu gdzie błękit morza zlewa się z błękitem nieba i tylko nieliczne białe kłębuszki pozwalały przypuszczać, na jakiej wysokości przebiega granica tych dwóch niebieskich plam.
   
    Tylko kilka kroków dzieliło mnie od normańskiego w stylu zamku Castello Del Balio, inaczej zwanego Castello di Venere, jako że tutaj znajdowało się jedno z najbardziej znanych sanktuariów pogańskich poświęconych Wenus Erycyńskiej, bogini płodności, piękna i patronce żeglarzy (Wenus – gr. Wenera – łac.). Obok na ruinach antycznego akropolu swoje kanciaste bryły prezentował zamek Castello Pepoli otoczony ogrodem.
    Do tego miejsca wróciłam raz jeszcze, żeby do syta napawać wzrok roztaczającymi się widokami i wchłaniać zapachy, które figlarny wiatr niósł od morza i wciąż zabawiał się ze mną, a to porywał mój bawełniany szalik w biało czarną kratkę, a to zaglądał w nogawki moich spodni, łoskocząc łydki, a to włosy zaczesywał do tyłu, aż wreszcie postanowił zabrać mi papierowy koszyczek z kolorowymi owocami ulepionymi z marcepanów, przez miejscowych cukierników…

Ażurowa rozeta Katedry Królewskiej - Real Duomo

Fasada katedry z XV wiecznym portykiem

Wieża Króla Fryderyka II i Real Duomo

Trójnawowa gotycka konstrukcja katedry

Sklepienie nawy głównej

Marmurowy ołtarz autorstwa Giuliano Mancino (1513 r)

Matka Boska Erycejska

Malowidło we wnętrzu katedry

We wnętrzu katedry

Madonna Erycejska

    Nie pozwoliłam mu aż na taką poufałość i w mig pochłonęłam wszystkie marcepanowe frykasy, a pięknie pleciony jednorazowy papierowy koszyczek wrzuciłam do kosza, po czym powlokłam się wąskimi uliczkami w stronę Katedry Królewskiej Real Duomo, zwanej także Chiesa Matrice, albo Assunta, obok której wznosi się Wieża Króla Fryderyka II. Kościół ten wybudowano w stylu gotyckim w pierwszej połowie XIV wieku, z woli nie kogo innego jak samego Fryderyka II Aragońskiego, o którym wspominałam opowiadając o wyprawie na Etnę. On to właśnie, w Erice, założył swoją siedzibę po zbrojnym spisku zwanym nieszporami sycylijskimi.
    Do budowy użyto kamieni pochodzących ze świątyni bogini Wenus. Z okresu tego zachowała się jedynie fasada ozdobiona przepiękną ażurową rozetą oraz potężny portyk poprzedzony prostokątnym portykiem przednim z ostrołukowym sklepieniem. W przebudowywanej na przestrzeni wieków katedrze zawaliło się wnętrze, szybko jednak podjęto prace renowacyjne. Dziś można tam podziwiać gotycką trójnawową konstrukcję z dwoma rzędami kolumn podtrzymujących łuki. W nawie głównej uwagę przyciąga marmurowy ołtarz z 1513 roku autorstwa Giuliano Mancino. Jest tam także cudowny obraz Matki Boskiej z Erice. Kiedy na górze San Giuliano szerzyły się pożary, a miasteczku groziła zagłada, nie tylko z powodu szybko przemieszczającego się ognia, ale także wybuchu gazu, nagromadzonego w zbiornikach w celach grzewczych, proboszcz zorganizował naprędce procesję z wizerunkiem Matki Boskiej prosząc o ustanie wiatru i zatrzymanie żywiołu.

    Katedra z oddzielnie stojącą obok wieżą nie jest jedynym kościołem w Erice. Zajrzałam do kościoła św. Juliana, patrona miasta, który uratował je przed okupacją muzułmańską. Wybudowano go w 1076 roku z woli Rogera d’Altavilla, władcy normańskiego. Kościół został przebudowany i poszerzony w XVII wieku. W tym samym czasie wzniesiono barokową wieżę. Tak jak w każdej świątyni tak i tutaj można znaleźć wiele perełek malarstwa i rzeźby.

Bardziej zaciszne zakątki miasteczka

W tym miejscu kończy się uliczka

Jedna z kamieniczek Erice

Vanelle - ciasne przejścia

Po niektórych uliczkach można jeździć takim oto autkiem

Centrum Kultury Naukowej "Ettore Majorana"

Dawniej kościół św. Rocha


    Spacerując ciasnymi uliczkami trafiłam do kościoła św. Rocha, w którym mieści się Centrum Kultury Naukowej imienia Ettore Majorana, jednego z najwybitniejszych fizyków jądrowych XX wieku, którego tajemnicze zniknięcie wiąże się z jego geniuszem i wielkim wkładem w fizykę jądrową. Inny wybitny fizyk Antonio Zichichi, założyciel centrum, w artykule z 2006 roku próbuje rozwikłać tę tajemnicę opierając się na wspomnieniach dwóch innych naukowców Oppenheimera i Fermiego. Sama postać Zichichiego jest równie fascynująca, co postać Majorana. 8 maja 1993 roku profesor Zichichi, w imieniu dziesięciu tysięcy naukowców Erice powitał Ojca świętego Jana Pawła II…
    Nacisnęłam klamkę ciężkich dwuskrzydłowych drewnianych drzwi i zajrzałam do środka tej przesiąkniętej nauką budowli…
    To górskie miasteczko zawieszone w chmurach nie jest kurortem, stanowi raczej atrakcję historyczno – architektoniczną i kiedy przepływa kolejna fala turystów jego kamienne uliczki pustoszeją i tylko otwarte drzwi sklepików z pamiątkami zapraszają do środka.
    Nie znaczy to, że nie ma tutaj bazy noclegowej. Jest jak najbardziej, ale mnie nie dane było spędzić nocy na szczycie góry św. Juliana.
     Zatrzymałam się w Mazara del Vallo, niegdyś dużym portem morskim Fenicjan i wielkim ośrodkiem handlowym Selinunte i Kartaginy. W okresie dominacji arabskiej miasto wzbogaciło się w centrum obramowane murami, z wąskimi krętymi uliczkami, łukami i dziedzińcami typowymi dla arabskiej architektury...

Mazara del Vallo

Mazara del Vallo

Kopuły XI wiecznej katedry przebudowanej w stylu barokowym w XVII wieku

2 komentarze:

  1. To prawda, ja też znam takich ludzi. Kropka w kropkę takich samych, sama kiedyś taka byłam. Dopóki nie zrozumiałam, że to co najcenniejsze jest we mnie. Dzisiaj przyglądam się wszystkiemu, co wokół mnie i myślę sobie często, że gdybym nagle została z niczym, byłabym chyba... szczęśliwsza. Sęk w tym, że to co uważam za swoje a więc najcenniejsze, jest albo we mnie albo jest tymi, których koffam, a więc jak tu mówić o szczęściu? Jednak w tym znaczeniu, że nic nie będzie mnie ograniczać, to tak. Jak długo człowiek ma na plecach słodki balast tych, których koffa, tak długo - stoi w miejscu. Przykra to prawda, ale w moim przypadku, tak jest. Ale znalazłam na to sposób. Spakuję to, co koffam do plecaka i wsio X,D
    Zdjęcia pt. "San Vito Lo Capo", cudowne. Chciałabym mieć za oknem domu taki widok, ale wiesz jak uwielbiam błękit nieba i morza.
    Miasteczko bardzo urokliwe, prawie czuję przez ekran to ciepło i zapach słodkiego ozonu w nagrzanych murach. Fontanna kusi aby usiąść i poczytać ulubioną książkę. W moim wyśnionym ogrodzie też będą takie stać, jeśli będę taki ogród kiedyś miała. Ten co mam tonie raczej w samych kwiatach, artystyczny nieład X,DDDD

    Piękne zdjęcia i wspomnienia, jak zawsze. Pozdrawiam ciepło i serdecznie, pogody ducha życząc, bez względu na dziwną aurę nad nami. :)) :**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, co kochasz i wiem także, że możesz wszystko spakować w plecak i wyruszyć w drogę. Najgorszy jest ten balast, który nie pozwala się wynurzyć na powierzchnię i zaczerpnąć świeżego powietrza. Zawsze jest coś co jeszcze musisz zrobić, coś rozpocząć i coś znowu zakończyć i tak w kółko, a kiedy przychodzi czas zasłużonego wypoczynku, nie masz już na nic ochoty, wkładasz kapcie, włączasz ogłupiającą telewizję i myślisz podobnie jak większość sterowana mediami.
      A ja chcę odkrywać świat, chcę się zanurzyć w tym co prawdziwe, chcę wszystkimi zmysłami odbierać wszystkie te bodźce, które mobilizują ciało i duszę do dalszej wędrówki, do dalszych poszukiwań.
      Letnią nocą w Taorminie siedziałam sobie na urwisku skalnym wśród intensywnie pachnących, dziko rosnących roślin i z góry, z wielkim dystansem patrzyłam na to, co dzieje się tam na dole.
      Jakie to niewysłowione szczęście znaleźć się nagle poza wszelkimi problemami świata, w miejscu, gdzie tylko niebo w zasięgu twojej ręki. Nie paraliżuje cię strach, ani lęk nie rządzi twoimi myślami, czujesz się wolna, lekka, jakbyś nic nie ważyła, czujesz, że jesteś ponadto... Jesteś bezpieczna, bo zło zostało na ziemi, nie wpełzło za tobą nieproszone, nie mogłoby cię okraść z twoich myśli...
      Pewnie, że każdy z nas jest coś winien drugiemu człowiekowi, ale żeby mu coś dać, musi coś najpierw mieć...
      Buziaczki jak zwykle przesyłam:)))

      Usuń