poniedziałek, 15 lutego 2016

Larnaka i okolice - trzecia wycieczka rowerowa



    Dość dawno, może jakieś ćwierć wieku temu, mój tata, a był już na emeryturze (a moja mama w domu Pana), przeżył zawał i kiedy wychodził ze szpitala lekarz powiedział mu, że od tej pory prowadzić ma spokojny tryb życia, to znaczy nie pracować fizycznie i zapomnieć o jeździe rowerem.
    Tata zbaraniał!
    - Jak to! Nic nie robić, nie kopać w ogródku, nie oglądać świata z poziomu siodełka!
    Ale...
    - Zalecenia lekarza, rzecz święta! - Pomyślał.
   Wrócił do domu, łopatę schował, rower sprezentował, no i zaczął prowadzić spokojny tryb życia urozmaicając dzień dawką leków zapijanych szklanką wody.
    Nie miał jednak natury kanapowca!
    - Wola Boża, co ma być to będzie! - Pomedytował, podumał i któregoś dnia wsiadł w autobus jadący z Supraśla do Białegostoku i tam w najbliższym sklepie sprawił sobie nowy rower i rowerem wrócił do domu. Odtąd z rowerem się nie rozstawał! A ze swoją ukochaną żoną, Anielką, połączył się w ubiegłym roku (5 lipca 2015) przeżywszy dziewięćdziesiąt pięć lat...

   
Po ojcu zostało mi owo pragnienie obcowania z naturą i podziwiania jej między innymi z poziomu siodełka roweru. I niezależnie od tego gdzie się znajduję, zawsze mam nieodpartą chęć wsiąść na ten niemalże wszędzie dostępny środek lokomocji i puścić się w nieznane bez przewodników, bez map, bez jakichkolwiek wskazówek, sugestii i rad.
    A już najwspanialszą rzeczą na świecie jest towarzystwo osoby, która myśli podobnie jak ja, czyli mojego męża Ryszarda!
     No i tak z przydługim nieco wstępem, ale bardzo miłym wspomnieniem o moim ojcu, dobrnęłam do naszej trzeciej rowerowej wyprawy po Larnace i okolicach.

   
Poniedziałek, drugi dzień na Cyprze, jak niektórzy z Was pamiętają spędziliśmy na poznawaniu życia flamingów (Phoenicopterus roseus), objeżdżając wokoło Słone Jezioro w Larnace. We wtorek zaś pojechaliśmy brzegiem morza jak daleko się dało, natomiast we środę postanowiliśmy wyprawić się spontanicznie w głąb wyspy, najpierw przejechać przez miasto, mocno rozrzucone w przestrzeni, zarówno wokoło jeziora jak i wzdłuż morza, a potem ścieżką rowerową w kierunku fascynującej mnie Góry Świętego Krzyża - Stawrowouni ze słynnym klasztorem męskim na jej szczycie...

 
 
Wstające słońce zapowiadało piękny dzień, uznaliśmy więc, że nie ma potrzeby wkładania na siebie cieplejszych ubrań i na koszulki z krótkimi rękawami narzuciliśmy tylko cieniutkie kurtki sportowe, na siateczkowej podszewce, no i oczywiście coś na głowy ze względu na wiatr. Ryszard do swojego plecaka zapakował prowiant, ja zaś aparat fotograficzny i kilka innych, niewiele zajmujących miejsca rzeczy.
  
Pogoda przez cały dzień była wręcz idealna do jazdy rowerem. Bezchmurne niebo, mocno grzejące słońce, pozwoliło mi odsłonić łydki i nieco je opalić. Oboje podsuwaliśmy na czubek głowy okulary i wystawialiśmy twarze na działanie promieni słonecznych...

   
Najpierw promenadą Piale Pasa dojechaliśmy do Kościoła świętego Łazarza (zwiedziliśmy go poprzedniego dnia), później zapuściliśmy się w malownicze uliczki Larnaki i pierwszy dłuższy przystanek urządziliśmy sobie przy żeńskim klasztorze świętego Józefa (Saint Joseph's Nunnery). 
     Ryszard koniecznie chciał mieć pamiątkowe zdjęcie pod obficie owocującym drzewkiem pomarańczy. Ciągle nie mógł uwierzyć, że wszystkie bez wyjątku owoce, drzew rosnących przy ulicach i drogach, na skwerach i w parkach, gdziekolwiek w mieście i na polach, nie nadają się do jedzenia bowiem są tak gorzkie, że nie da się ich przełknąć. Jeszcze wiele razy próbował sprawdzić prawdomówność moich słów i wiele razy krzywił się wypluwając miąższ.
   
W momencie kiedy tak wzajemnie się fotografowaliśmy na tle konwentu zakonnego, otwarła się jego brama i jakaś kobieta w średnim wieku poczęła wyciągać wieszaki na kółkach z ubraniami dla potrzebujących.
   
Rozglądając się zauważyłam napis w języku francuskim, który głosił, że przez dwadzieścia dwa lata doktor Joseph-Irenne Foblant (1805-1864) lekarz narodu francuskiego zapewniał nieodpłatną opiekę chorym i wspierał ubogich mieszkańców Larnaki...









 
   
Kilka kroków od klasztoru znajdowało się Muzeum Archeologiczne. Weszliśmy na jego teren, zrobiliśmy kilka zdjęć zgromadzonym na placu zabytkom starożytnego Kitionu, przyjrzeliśmy się ogrodzonym metalową siatką wykopaliskom, po czym ruszyliśmy w nieznane obierając sobie Stawrowouni za drogowskaz.























    Ta spontaniczność zawiodła nas do dwóch kościołów, jak dobrze zrozumiałam pod wspólnym wezwaniem NMP Faneromeni. Prezentowałam już jakiś czas temu, kościół pod takim samym wezwaniem znajdujący się w Nikozji i pewnie pokażę go raz jeszcze. Warto tam zajrzeć.
    Obie larnackie świątynie, stara z katakumbami i ta wzniesiona w dwudziestym wieku na miejscu drewnianej cerkwi bizantyjskiej, znajdowały się obok siebie przy ulicy Faneromenis, prowadzącej do drogi B5. Ale zanim dotarliśmy do skrzyżowania tych dróg zajrzeliśmy do środka starego kościółka, a potem zeszliśmy do podziemia, czyli wykutego w skale grobu zwanego Saint Phaneromeni Rock-cut Tomb, pochodzącego najprawdopodobniej z ósmego wieku przed Chrystusem.
    W grocie zbierali się potajemnie pierwsi wyznawcy wiary chrześcijańskiej.
    Jako, że miejsce to według wierzeń i legend ma cudowne właściwości uzdrawiające to spotkać tam można wielu pielgrzymów. W styczniu przed południem tylko my tam się kręciliśmy i jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że starą cerkiewkę stojącą na wykutym w skale grobowcu, pielgrzymi obchodzą trzy razy i w pobliżu południowego okna zostawiają kawałek odzieży lub kosmyk włosów. Taki obrządek leczy ponoć bóle głowy.































    Do nowej cerkwi przybywają pielgrzymi z całego świata, ażeby oddać pokłon ikonie przedstawiającej Matkę Bożą Faneromeni.
    Świątynia była zamknięta, a więc obfotografowaliśmy ją tylko z zewnątrz.












    Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie jeszcze raz przy tej samej ulicy, bowiem naszą uwagę przyciągnął malowniczy widok wzgórza z niewielkim kościółkiem na szczycie.
    Jak się okazało była to trzynastowieczna bizantyjska kaplica pod wezwaniem świętego Jerzego - Agios Georgios Makris, wzniesiona z kamienia na planie krzyża. Niegdyś była główną świątynią średniowiecznej wioski Agrinou, którą podczas najazdu na wyspę, w tysiąc czterysta dwudziestym szóstym roku zniszczyli Mamelucy egipscy.
    Wtedy to w bitwie pod Chirokitią Cypryjczycy ponieśli klęskę, a  król Janus Cypryjski dostał się do niewoli i dopiero po dziesięciu miesiącach został wykupiony przez swojego brata. Mamelucy spalili wówczas stolicę państwa Nikozję, zmusili króla do płacenia trybutu i pozostali na Cyprze do okupacji tureckiej.
    W osiemnastym i dziewiętnastym wieku kościół używany był jako klasztor lecz w dwudziestym stuleciu budynki przyległe rozebrano pozostawiając jedynie pierwotną bryłę cerkiewki. A jej wnętrze jest tak małe, że zmieści się tam zaledwie kilkanaście osób. Na północnej ścianie zachował się ponoć oryginalny fresk przedstawiający świętego Jerzego.
    Urzekła mnie również panorama roztaczająca się ze wzgórza na Jezioro Słone.














    Góra Świętego Krzyża wydała nam się zbyt odległa, więc po krótkim przystanku przy akwedukcie Kamares, tam gdzie kończyła się ulica Faneromenis, skręciliśmy w drogę B5, a potem nie widząc innej możliwości wpadliśmy na autostradę A4, po to tylko, żeby przejechać w sumie kilkanaście kilometrów i znaleźć się w okolicy lotniska. 












    Z lunchem rozłożyliśmy się już w przecudnym miejscu, nad Jeziorem Słonym. Oczywiście jechaliśmy tam na tak zwanego czuja, najpierw poprzez lasek sosnowy, w którym Ryszard zauważył pasiekę i koniecznie musiał przyjrzeć się jej z bliska, później zrobiliśmy sporo zdjęć w gaju oliwnym i wreszcie znaleźliśmy sobie miejsce na niewielkim wzniesieniu skąd jak na dłoni widać było niebieskie rozlewiska, z panoszącymi się jak okiem sięgnąć flamingami. Po raz kolejny łapałam je obiektywem aparatu, lecz tym razem z nieco większej odległości i tym razem nie z grobli, z której obserwowaliśmy ptaki w poniedziałek.

















     Na groblę przedarliśmy się po lunchu.
    Żwirowa ścieżka prowadziła do meczetu Hala Sultan Tekke. Pojechaliśmy dołem, brzegiem jeziora w kierunku klifu z amboną widokową, do którego nie dotarliśmy w poniedziałek z powodu deszczu, a który intrygował nas od pierwszej chwili jak tylko go spostrzegliśmy.
    O podmokłych terenach, zielonych polach i gliniastej mocno pofałdowanej nawierzchni wiodącej na cypel nie będę pisać lecz pokażę na zdjęciach.













































   Wracając, zauważyliśmy młodego flaminga, z niewybarwionym jeszcze na różowo upierzeniem. Stał samotnie przy brzegu z dala od wszystkich ptaków. Kiedy zbliżyliśmy się do niego wzbił się w powietrze i poleciał w kierunku ptasich koloni. Jednak szybko zawrócił i znowu stanął w tym samym miejscu.
    Zrozumiałam, że został przepędzony najprawdopodobniej z powodu jakiejś ułomności, której my nie zauważyliśmy. Ta naturalna selekcja popsuła mi nieco humor. Żal mi było młodzika odrzuconego przez rodziców i całą ptasią społeczność.










    Zwróciliśmy wypożyczone rowery i brzegiem morza powlekliśmy się do hotelu. Słońce niemalże zachodziło, kiedy moczyliśmy nogi w morskiej toni. Ech, wspaniały to był dzień... 






 Larnaka, 13 stycznia 2016 roku